Post
autor: Bajarz » 29 mar 2020, 3:08
Krasnolud miał być więcej niż pewien tego, że walka była skończona. Arbuth Zerric, weteran Ochotniczego Hufu Mahakamskiego miał w tym swoje ostatnie słowo i faktyczne sprawstwo. Bitwę zwieńczył, tak jak wcześniej począł — dobrze wymierzony kopniak w krocze. I choć ten ostatni, choć nawet w połowie tak efektowny i celny jak poprzedni, dla traumatyzowanego niedawnym doświadczeniem zbira okazał się być wystarczającym.
A było to tak: podnosząca się z ziemi kanalia, niepomna lub głucha na ostrzeżenia, powstała z zamiarem rewanżu. Podskoczyła do krasnoluda, miecz zrobił „szast”, krasnolud unik, a drab miast z klingą w ciało, wszedł swojemu niedoszłemu celowi na but. I to kroczem.
Tym razem nie wydał żadnego dźwięku padając. Legł w trawie niemy i zwiotczały jak świeżo ścięty pierwiosnek i nawet przybierając zgoła podobny kolor na obliczu, z którego odpływała wszelka obecność i resztki rozumu.
— Na mię się nie patrz, ja się poddałem — oświadczył zapobiegawczo zbir już bez nadziaka, kiedy Arbuth wyeliminował jego kompana. — Chcesz, to kurwa, weź se ten młotek na chatę.
Plamisty cofał się i bluźnił nadal okładany przez Krasulaka. Ranny w ramię dowódca oddziału poprzestał na łypaniu na nich wilkiem, starając się powstrzymać krwawienie, przyciskając dłoń do rozwalonej mu kondotierskim mieczem ręki. Wycharczawszy bluźnierstwo, poparł je gęstą plwociną, którą bluznął na trawę jako komentarz do tego, co hanza uczyniła z jego oddziałem.
— Oj bogowie, bogi miłosierne — biadolił Kuszwa, rozglądając się po pobojowisku. — Ależ to się porobiło. — Nie wiedząc co czynić, kupiec w pierwszym odruchu wrócił na niezrewidowany wehikuł, poprawiając pierwsze wybebeszone wcześniejszymi oględzinami żołdaków skrzynie i towary.
W ciszy jaka zapadła, nawet Krasulak przestał próbować obić wskazanego mu wcześniej przez Giovanniego plamiastego, który sam posłusznie dołączył do reszty skapitulowanych, porzucił swój miecz. Orientując się w sytuacji, przemówił też do Giovanniego i Luizy, nie ruszając z miejsca.
— No, poddali my się. I odstąpimy, wedle waszej woli. Ale dajcież opatrzyć sierżanta, przecież widzicie, że uchodzi z niego jak na świniobiciu.
— Odstąpimy, nawet chętnie — włączył się ten rozbrojony przez Arbutha. — Ale jeśli wam się zdaje, że wam to ujdzie…
Pod spojrzeniem kompana o upstrzonego czerwonymi łatami twarzy, natychmiast zaniechał języka w gębie. Tym chętniej, że kompan zwrócił mu uwagę na to, że wciąż mają do czynienia z uzbrojonym przeciwnikiem pozostającym w przewadze liczebnej. I mającym dobre powody, by odpłacać im niepięknym za niemiłe.
Podtrzymujący ramię dowódca dokończył jednak myśl swojego przedmówcy i podopiecznego. Adresując jednocześnie myśl, która nie tak dawno jeszcze kołatała się po głowie kondotiera.
— Wam nie ujść stąd bezkarnie — oświadczył chrapliwie, z głosem i spojrzeniem kogoś, kto nadal nie pogodził się z porażką, ani do niej nie nawykł. — Nie po tym jak zamachnęliście się na władzę.
— … się porobiło, się porobiło — powtarzał jak echo, albo kto niespełna rozumu Kuszwa, tknięty szokiem w nowo zastanej rzeczywistości. Krasulak nieodnajdujący się w żadnej, niby puszczona w samopas igła busoli, obrócił się ku swojemu panu, wyczekując najmniejszego sygnału mającego mu wskazać, co w niniejszej sytuacji ma czynić i jak żyć.
W oknach gospody za plecami Kłoski naraz zrobiło się tłoczono od gapiów, kotłujących i patrzących jeden przez drugiego.
Ilość słów: 0