Post
autor: Dziki Gon » 12 paź 2018, 21:40
— A żebyś wiedział, nowy — szczerząc resztki zębów, które ostały się w trupiej fizjonomii, widziadło samo zaniosło się złośliwym śmiechem, od którego komuś nienawykłemu podniosłyby się wszystkie włosy na dupie. I, tak najwyraźniej zdawało się go to bawić. Jego i jemu podobnych, przyglądających im się z wysoka. Zakutych w blachy, obleczonych w kolczugi, podzwaniający nimi przy każdym poruszeniu się gnatów i wysuszonych ciał, trzymających się w w kupie tylko za sprawą okrywających ich pancerzy. Niektórzy byli mniej lub bardziej kompletni od innych. Wielu mogłoby uchodzić za ludzi, gdyby nie bladość i ślady śmiertelnych ran, objawiających się patrzącemu po chwili uważanej obserwacji. Inni, tacy jak Tante, niewiele mieli już w sobie z człowieka, a ich wyposażenie zaczynało stawać się częścią ich samych. Dalius zorientował się, wskazując wychudłą pierś umrzyka, siną i skamieniałą, pokrytą warstwami płytek wyrastających bezpośrednio z martwego ciała. Słowem, takie z którymi nie rozstałby się chętnie. Jeżeli w ogóle dałoby się je wziąć.
— Zabawa już była. To ja chciałem ci coś przekazać. W imieniu swoim, oraz szacownego grona. — Upiór przybliżył się, obdarzając Barstę wonią zimnej i mokrej ziemi oraz spojrzeniem pustych oczu, zataczając zwieńczonym wysuszoną dłonią ramieniem po trybunach, stężałych w pełnym namaszczenia oczekiwaniu. — Witaj wśród nas. Pomnij żeś tutaj na zawsze.
Wyrzekł i zniknął, rozwiewając niby poranna mgła, tak że nie ostał się po nim nawet ten nieszczęsny bechter. A cała reszta, ta patrząca na nich z wysoka, przepadła razem z nim. I chuj z tego było, tylko cisza pustych trybun i blade światło nadchodzącego świtu wpełzającego właśnie przez dziurę w dachu.
Biorąc pod uwagę, że „Krąg” otwierany był wieczorem, a jakiekolwiek przejawy życia zazwyczaj miały tu miejsce najwcześniej w południe, Dalius śmiało mógł założyć, że większość załogi kima jeszcze w najlepsze. Szkoda, że równie pewny nie mógł być także i tego, co robił zanim się tutaj znalazł. Tym bardziej, że za chwilę miał być o to pytany.
— A co ty tu, kurwa, robisz? — dobiegł go gdzieś z góry przestraszony, wiecznie zachrypnięty głos należący bez wątpienia do człowieka, a konkretniej do niejakiego Kirkena, zwanego Kikim, który w niniejszym przybytku robił za odźwiernego. Powiedzieć, że Dalius znał Kikiego było sporą przesadą. Kiki jak każdy były marynarz zwykł hołdować wszystkim możliwym zabobonom i przesądom. I choć nie miał do końca pewność, które konkretnie przesady traktują o wielkich gościach, przybywających znikąd, żeby zabijać, a sprawiających wrażenie, że ostatnią dekadę spędzili w mogile, z której to właśnie się wygrzebali, to na wszelki wypadek wolał nie wchodzić w bliższą zażyłość z von Barstą. Słowem, nigdy nie przepuszczał okazji żeby trzymać się jak najdalej od tego lunatycznego skurwysyna z piekła rodem. W czym nie był tu zresztą całkiem odosobniony.
— Poczekaj, otworzę ci bramę... — dodał, mrużąc oczy w trakcie przeciskania się między rzędami do kołowrotu, kaszląc i szczelniej opatulając się postrzępionym kocem, który nocami robił mu za posłanie, zaś w chłodne poranki służył w charakterze płaszcza. Podniesiona na łańcuchu krata, szczęka po trzykroć, otwierając Blademu drogę ku wyjściu. — Ale tu zimno, jebana bladź. Mówiłem tym śmierdzielom, żeby nareperowali dach, ale jak nie nagonisz ich pałą to… — Kirken wraz milknie, widząc zbliżającą się górę stali górującą nad nim wzrostem i postawą, z niedowierzaniem patrząc na świeże ślady walki, zaschniętej krwi i wgnieceń na jej pancerzu. — E, wszystko z tobą w porządku? Ja- jak żeś ty se to zrobił? — pyta, rozdziawiając gębę i wpatrując się w niego oczami wielkimi jak cyce Zosi Wydmuszki z burdelu obok. Jak zawsze, kiedy jest zdenerwowany, drapie się po posiwiałych bakach okalających jego szeroką, ogorzałą twarz, przestępując przy tym z jednej koślawej nogi na drugą.
Ilość słów: 0