Post
autor: Arbalest » 20 gru 2022, 14:49
Z tego wszystkiego miała nieszczególną ochotę, by w ogóle włączać się w konwersacje pomiędzy wiedźminką a czarodziejem na tematy mutacji, nawet jeśli mogła mieć co nieco do powiedzenia na ten temat. Ten drugi, jak percypowała, miał ewidentne problemy z jakąkolwiek opinią, która nie była jego własną, a przynajmniej z nią zgodną, przez co prędki był do wypominania tej pierwszej braku znajomości tematu i ogólnej niekompetencji, jakby był to jedyny argument, który pozostał mu w kieszeni. Sama Istka, zaś, była zdania, że obydwie strony mają po trochu racji. W przeciwieństwie do naturalnej ewolucji, w którą dziewczyna jak najbardziej wierzyła, mutacje, nawet udane, niosły ze sobą zwyczajowo szereg powikłań, w ramach prastarej — z niewybrednego doboru słów, najpewniej krasnoludzkiej — zasady, że „jeśli coś się robi chybcikiem, to robi się też na odpierdol”. I o ile wiedźmini byli tu chyba chlubnym wyjątkiem (pozostawało się domyślać po jak wielu nieudanych próbach), a w przypadku roślinek można było eksperymentować do woli — na tym konkretnie polu nie miała co Risteardowi zarzucić, tym bardziej, że cel miał raczej szczytny — to „trzydzieści procent genów ludzkich” w kretołaku brzmiało jak chory wybryk nie tyle natury, co kogoś kto tą abominację stworzył. Zakładając, że nie był to sam stojący przed nią Wiedzący.
Ponownie, pod spojrzeniem rezydenta dosłownie cofnęła się o dwa kroki, chowając się częściowo za stojącym obok Asteralem. Mimo, że swoją uwagę uważała za celną, to podkopywanie autorytetu maga mogło skończyć się dla niej marnie, niezależnie od tego ile miała racji. Pozostawała nadzieja, że ten brał na wzgląd jej przewrażliwienie, wywołane niedoszłą utratą żywota. Kolejny raz odezwała się dopiero na kwestię dotyczącą zapłaty, niesprowokowana nawet kolejną „mutantką”, na co Risteard, jak jej się zdawało, liczył.
— W... W porządku... Niech będzie — wydukała. Uległość elfki nie była jednak podyktowana szacunkiem do autorytetu czarodzieja, a raczej zwykłym przestrachem, połączonym obawą, że czarodziej zmieni zdanie co do — bądź co bądź — sowitego wynagrodzenia. — Dziękuję... Po prostu nie chcę więcej takich sytuacji. Myślałam, że tam zginę...
Na jej szczęście, nic nie wskazywało na to, że zostaną tu jeszcze nazbyt długo. Będą mogli na wieczór zatrzymać się w oberży, zjeść, coś wypić, noc w cieple spędzić... W przypadku jej samej, może przy okazji w czyichś objęciach, na co gorąco liczyła. Tydzień celibatu to było i tak nazbyt długo, jak na jej przyzwyczajenia.
W sukurs przyszedł ciągle dławiący się Asteral. To jest, w próbach pertraktacji z właścicielem wieży, nie zaspokojenia pierwotnych potrzeb. Gdy ten się zgodził na renegocjacje, elfka szybko przejęła od rudowłosego inicjatywę.
— W zasadzie to przydałyby nam się zioła. Jeśli macie coś rzadszego... korzenie pimentu, ranog, ginatię, dwugrot, korzeń wroniego oka, czarny szalej... Z tego ostatniego robię miksturę znieczulającą na czas operacji, a nie jest łatwo go znaleźć. Jeśli nie to bardziej pospolitymi też nie pogardzimy, mości czarodzieju. Albo dodatkowymi... dwiema markami? Co sądzisz, Asteralu? — zapytała konfratra. Wszak to on jej zapewniał ten „dodatek” i być może potrzebował czegoś bardziej niż ona. A była mu wdzięczna — jak się dowiedziała, to jemu dane było unieruchomić drugiego stwora. Dzięki niemu jeszcze żyła...
— Nie wziąłeś zapasu? A receptę, pamiętasz? Jeśli tak to może będę w stanie je przygotować ci lekarstwo. Na tym akurat się znam, powinno pójść o wiele łatwiej — przekonywała jasnowłosa i było w tym sporo prawdy. Specjalizacja to jednak specjalizacja — coś z czego w momencie przyrządzania środka na kretołaki nie mogła skorzystać.
— Chętnie skorzystam, potrzebuję tylko kilka bandaży, spirytusu z wodą, trochę ziół... na początek powinno starczyć. Dziękuję, mistrzu — w końcu pokusiła się o jakąkolwiek tytulaturę, podbierając zapasy od maga. Głównie po to, by nie marnować swoich. Na biednego wszak nie trafiło... — Ale wybór kto będzie ją leczył, pozostawiam wiedźmince, jako pacjentce.
Ten nie okazał się dla wojowniczki szczególnie skomplikowany, i nie było co się jej dziwić. Elfka przynajmniej zdawała się interesować raną z perspektywy czysto medycznej, a nie jakby zabierała się za krojenie półtuszy. Istka poprosiła jeszcze o jakiś cichy kąt i krzesło, gdzie mogłaby przeprowadzić wszystkie zabiegi w jakimś komforcie, zarówno dla siebie jak i Breith. Gdy miały już odrobinę prywatności, poprosiła ją, by usiadła i odsłoniła klatkę piersiową, w szczególności żebra; pomogła jej też rozebrać się z kurty, jeśli była ku temu konieczność. Potem kucnęła, wpatrując się w jej bok, niczym kapłanka w ołtarz Melitele.
Typowej, otwartej rany nie uświadczyła, co było dobrą wiadomością, chyba że coś stało się z organami wewnętrznymi. Musiał za to być rozległy siniec, a pierwsze wysiłki felczerki poszły na sprawdzenie, czy ten nie jest „przyprawiony” tą samą trucizną, która miała wybić kretołaki, co szybko wyszłoby podczas oględzin. Nie powinien być, bo uderzenie nastąpiło przez gruby materiał i miało charakter mocno obuchowy, nie sieczny. Jeśli nie, chwilę potem przejeżdżała już palcem po żebrach, co jeśli nie powodowało u wiedźminki wprost bólu, to dyskomfort już raczej na pewno. Opatrująca ją dziewczyna potrafiła być zręczna, delikatna w swoich ruchach, ale nawet ona nie potrafiła dokonać niemożliwego.
— Wybacz, muszę sprawdzić ile z nich jest złamanych, bo przy takim uderzeniu ciężko się obyć bez strat. O tych pękniętych już nie mówiąc. Dobrze, że takie obrażenia leczą się w większości same, o ile nie będziesz ich nadwyrężać, ale to pewnie już sama wiesz. Jeno owinę ci je bandażem. Kilka dni, może tydzień mniejszego wysiłku i będą całe. Ponoć rany na wiedźminach goją się jak na psach, tak gdzieś słyszałam... — zagaiła, mimo sytuacji, dość sympatycznie.
— Mówiąc szczerze, to nigdy żadnego nie miałam okazji opatrywać. Jak się w ogóle czujesz? Ból jest do wytrzymania? Czujesz go jakichś innych miejscach? To był jedyny raz, kiedy cię dosięgnął? I czym to zrobił? Łapą, pazurem, głową? — kontrolnie zadała parę pytań, które dałyby jej nieco szerszy wgląd w to co się zadziało. Sama była zajęta wtedy uciekaniem...
Przy braku komplikacji, wystarczyło przemyć ranę mieszanką wody i spirytusu, a potem — tak jak już rzekła — owinąć dookoła czystym, zaoferowanym przez Ristearda bandażem, kładąc wprzód pod spód, na stłuczenie, odrobinę tłuszczu, wymieszanego z jaskółczym zielem i zachowanymi w całości liśćmi babki, którymi to fortunnie dysponowała też samodzielnie, jeśli nie miał ich rezydent. Opatrunek zacisnęła mocno, bandaże nakładając w kilku warstwach — tak by jak najbardziej unieruchomić potłuczone elementy szkieletu.
Ilość słów: 0