—
Hm? Tak, pojmuję — odparł mimochodem czarodziej, z powodu zamyślenia momentalnie tracąc zainteresowanie historią edukacji elfki. Fortunnie dla niej, nie zainteresował się również targowaniem, z miejsca i bez negocjacji zgadzając się na zaproponowaną kwotę dziesięciu marek za robociznę.
Trochę później, kiedy mistrz i uczeń opuścili wieżę, agromanta zaprosił ją na półpiętro, oddając do dyspozycji swoją aparaturę alchemiczną. Alembiki, retorty oraz pozostałe przedmioty, które znała tylko z teorii, a niekiedy po raz pierwszy widziała na oczy, z początku mogły ją onieśmielać, lecz bardzo szybko okazało się, że rozbudowana ekspozycja alchemiczna wynika głównie z częstego u czarodziejów graciarstwa. Risteard bez ceregieli zaczął ściągać blatu zawadzające i zbędne naczynia, zachęcając ją, by dostosowała stanowisko pod swoje potrzeby. Kiedy skończyli, miała pod ścianą wolny stół oraz palenisko, nad którym mogła bez przeszkód warzyć zamyślone jady i konkokcje. Nie różniło się to bardzo od wyposażenia, które zdarzało się jej widywać u co bieglejszych zielarek. Było tylko lepiej wykonane — palenisko podsycane było nie ogniskiem i bierwionami, a niewielkim miedzianym piecykiem z pokrętłem dozwalającym regulować temperaturę wedle uznania. Szczegółów działania urządzenia nie udało jej się dociec, gdyż metalowy przyrząd był szczelnie zamknięty i nie objawiał swoich wnętrzności obserwatorom.
Zaczęła od przygotowania sobie ochrony. Ubrała maskę z filtrem, rękawice i fartuch z impregnowanej skóry dostarczone przez Ristearda. Z truciznami, a zwłaszcza świeżą mandragorą nie było żartów. Krzątający się po drugiej połowie antresoli agromanta zabezpieczył się od toksycznych oparów półprzezroczystą i falującą „sferą czystego powietrza”, jak raczył określić swój czar.
Zaczęła od tojadu, przerabiając go na wyciąg, potem posiekała mandragorę. Korzeń, który z początku wydawał się jej nieco przyschnięty, okazałe się dostatecznie świeżym, by puścić sok, zwłaszcza po podgrzaniu i kontakcie z roztworem. Ekstrakcja poszła jej bez problemu, poparta risteardowym zaklęciem, od którego substancje, które zwykle potrzebowały kilku dni na uwolnienie się i nabranie odpowiednich właściwości, wytrącały się niemal na jej oczach, w ciągu kilku sekund zmieniając barwę, a nieledwie stan skupienia w przechowujących je kolbach.
Na koniec zostało jej odszukanie złotych proporcji, które pozwoliłby truciźnie zadziałać, minimalizując ryzyko niepożądanych czynników ubocznych. Faktyczne działanie specyfiku miało pokazać się podczas właściwej próby, lecz już teraz, w warunkach laboratoryjnych, niepozorny i lekko musujący płyn o bladozielonej barwie zdradzał swoją potencję. Unoszące się nad nim opary widać było gołym okiem i gdyby nie maska, niemal na pewno mogłyby zaszkodzić każdemu, kto znalazłby się w pobliżu.
Wieczór miała spędzić na testach, ale już po kilku próbach z roślinami, czarodziej zasugerował, że nie potrzebują kolejnych. Same badania nie wykazały szkodliwego, a przynajmniej nieodwracalnego wpływu na próbki przy pierwszym kontakcie. Powierzchowna i krótkoterminowa analiza zdawała się w pełni wystarczać Risteardowi, który zaczął ją wręcz popędzać do przetestowania środka na wskazanym jej poletku. Dla pełnej ostrożności zalecił jej zostanie przynajmniej w masce i rękawicach, po czym oddał jej do dyspozycji rozpylacz. Ów okazał się metalowym walcem z przymocowanym tłokiem, do którego można było wlać cały zapas wytworzonego przez Istkę środka.
—
Mmm, tak tedy. Zgaduję, że nie mieliście do czynienia ze środkami wybuchowymi? — zapytał ją na koniec. Widząc jej minę, zbył własne pytanie machnięciem ręki, nie oczekując od niej odpowiedzi. —
Nieistotne. Po prostu rozpyl swój środek nad ziemią. A najlepiej ulej do gleby. Rozpoznasz, gdzie dokładnie, kiedy zobaczysz ślady.
Z tym oto enigmatycznym wyjaśnieniem opisał jej drogę na pole za wieżą, gdzie miała dokonać swojego pierwszego oprysku.
Aust lubił przyglądać się mistrzowi przy pracy, a jeżeli istniało coś, co robiło na nim większe wrażenie od magicznego uzdrawiania, to musiało być to zaklinanie pogody. Chociaż to drugie nie było może tak wysublimowane, jak czary zdolne regenerować tkankę w kilka sekund, to bynajmniej nie ustępowało im trudnością wykonania. Magia ta, dostępna druidom i Wiedzącym, była pierwotna, sięgająca czasów, kiedy Moc i Natura były związane ze sobą jeszcze ciaśniej niż obecnie. Igranie z siłami przyrody miało swoją cenę i nierzadko wymagało przygotowania. Ale rezultaty bywały spektakularne.
Pokierowani przez Ristearda, wdrapywali się na rozciągający się na wschód od wieży, porośnięty krzewinami i samotną brzózką pagórek. Von Molauch, jak zawsze ochoczy, kiedy przychodziło do czarowania, znosił trudy wspinaczki bez słowa skargi, posapując i czekając na Asterala, którego płucom stromizna także dała się we znaki. Stanąwszy na szczycie, ujrzeli panoramę z wieżą czarodzieja, otaczającymi ją polami oraz rysującą się w dali linię miejskich murów. Potem spojrzeli w niebo. Asteral jeszcze w dole wyczuwał wiszącą nad nimi zapowiedź słoty. Pomimo względnie ciepłej pogody słońce wciąż kryło się za chmurami, a wiatr, mając ich obydwu na pozbawionym osłon wzniesieniu, co jakiś czas przypominał o sobie, targając połami ich ubrań. Skojarzenia zabierające Piołuna do minionej burzowej nocy nasunęły mu się właściwie same. Nasunęły zresztą nieprzypadkowo, bo tak jak wówczas, tak i teraz odczuwał, że za fasadą zjawiska atmosferycznego kryje się coś więcej. Ślad Mocy skupionej czyjąś wolą lub obecnością. Nie dający się pomylić z niczym innym, nawet z kłującymi go pod nogami impulsami intersekcji.
Aust wciągnął w nozdrza zapach powietrza przed burzą, zerkając na trzymany przez mistrza kamień. Niewielkich rozmiarów obły kształt spoczywał w dłoni starszego magika i prezentował się raczej niepozornie. Wytrawiony na jego powierzchni symbol, przypominający od biedy podwójną runę
geas emanował ledwie zauważalnym, fioletowym poblaskiem, który przybierał na sile, jeżeli Asteral zechciał sięgnąć po aurę lub skupić się na zaklęciu.
Oraz w momencie, w którym spoczął w środku wyrysowanego świetlistym pyłem sigila. Aust, którego niecierpliwość podsycał dodatkowo targający mu czuprynę i koszulinę wiatr, bez ociągania spełnił prośbę mistrza, zajmując wyznaczoną mu w rytuale pozycję. Starszy mag rozpostarł dłonie, rozpoczynając ewokację do sił przyrody poprzedzoną wstępnym odczytaniem prądów powietrza, mających zapewnić mu optymalne rezultaty.
Runa jaśniała coraz mocniej, Aust bezbłędnie jak echo powtarzał formułę, lecz coś wydawało się nie iść po ich myśli. Asteral wyczuł opór, którego nie spodziewał się wyczuć. Nie była to anomalia, ale przeciwstawna, świadoma siła. A przynajmniej kierowana celowością, jaką było opieranie się jego wysiłkom.
Mógł podtrzymać połączenie i kontynuować, wkładając w nie więcej Mocy niż dotychczas i spróbować przezwyciężyć opór, nie wiedząc jednak czego się spodziewać po jego przełamaniu. Mógł także przerwać inkantację teraz, póki znajdujący się w początkowej fazie rytuał nie groził destabilizacją i nie nadwątlił jego sił. Prawdopodobnie rozładuje wtedy nasycony energią kamień runiczny.