![Obrazek](https://i.imgur.com/adZxfrm.png)
Glevitzingen, gospoda „Pod Złotym Karminadlem”
Zima tego roku była mroźna i śnieżna. Angrę skuwał lód gruby na łokieć, co mniej uczęszczane trakty były zupełnie nieprzejezdne, a smarki zamarzały w nosach tych, którzy ośmielili się tudzież zmuszeni byli wyściubić je na zewnątrz.
Taki los spotkał między innymi zgromadzonych w „Karminadlu” podróżników, badaczy, naukowców, słowem — poszukiwaczy maści wszelakiej, którzy dotarłszy do Glevitzingen w postaci zamarzniętych kupek śniegu, po krótkim wywczasie (o ile pojawili się odpowiednio wcześnie) gotowali się teraz do wyprawy w dalekie strony.
Na tyle dalekie, że spoglądając za okno trudno było wyobrazić sobie, jak właściwie chcą do nich dotrzeć. Być może również w głowach samych uczestników ekspedycji zrodziło się podobne pytanie, ale zawiadujący całym towarzystwem Jaksa Emerling zdawał się zupełnie nie przejmować warunkami pogodowymi czy transportem w ogóle. Na ewentualne indagacje w tej kwestii uśmiechał się tylko nieznacznie, po czym głosem kojącym niby balsam z aloe very mówił coś o „niekonwencjonalnych metodach podróżowania”.
Co miał na myśli, przekonali się rankiem trzynastego stycznia, gdy do gospody wszedł mężczyzna o aparycji i usposobieniu udzielnego księcia. Wszedł, trzeba dodać, przez portal magiczny.
— Drodzy państwo, za godzinę wyruszamy — oznajmił Emerling podczas śniadania. — Pan Vossa przeteleportuje nas do przygotowanej zawczasu bazy wypadowej u podnóża Gór Ognistych. Proszę się nie obawiać — dodał natychmiast uspokajająco, wyczuwając poruszenie wśród zebranych. — Pan Vossa jest najlepszy w swoim fachu, zapewniam. Korzystałem z jego portali wielokrotnie. Jak państwo widzą, mam się świetnie.
Czarodziej, wyfiokowany jak szczur na otwarcie kanału, skrzywił usta w lekceważącym grymasie na te zapewnienia, ale zmilczał. Patrzył jeno na zgromadzonych jak na pył pod swymi wyglansowanymi butami. W szamerowanej złotą nitką szmaragdowej szacie na modłę touissancką, ze sczesanymi włosami sięgającymi ramion i nieskazitelnie gładką twarzą wyglądał, jakby wybierał się na bal, a nie na katorżniczą wyprawę w nieznane.
— Za godzinę spotykamy się w stajniach — powtórzył Jaksa. — Proszę o punktualność. W razie pytań, jak zawsze pozostaję do państwa dyspozycji. Panie Vossa…
Emerling z lekkim ukłonem wskazał czarodziejowi drzwi prowadzące do jednej z izb, gdzie funkcjonowała prowizoryczna sala narad, po czym zniknął wraz z nim za drzwiami. Krótko po nich od stołu wstała pobladła nieco, egzotycznie wyglądająca dziewczyna o niewypowiadalnym dla większości haklandzkim nazwisku, a wołana po prostu Reną. Była tłumaczką i asystentką stojącej na czele całej wyprawy Athary Voorhis, nilfgaardzkiej archeolożki i badaczki.
— … oszki i połóż się. — Resztka szeptu wypadła spomiędzy dwóch kobiet, które mogły przywodzić na myśl nietypowy duet matki i córki. Nietypowy, bo Athara była pszeniczną blondynką o zielonych oczach i smagłej cerze poznaczonej pierwszymi zmarszczkami, Rena zaś jasnolicą i ciemnooką brunetką, która z racji niskiego wzrostu i okrągłej, gładkiej twarzy przypominała podlotka. — Niech Orion zacznie pakować szpej, zaraz przyjdę — dodała, za odchodzącą dziewczyną i jęła wycierać talerz po jajecznicy skórką od chleba.
— Was też strach obleciał? — zagaiła żartobliwie trójkę siedzącą po przeciwnej stronie ławy. Voron, Elspeth i Istka widzieli, że kobieta stara się rozluźnić atmosferę, choć w jej głosie kryła się jakaś fałszywa nuta. Bardzo możliwe, że jej również nie uśmiechało się podróżowanie teleportem, ale wszelkie obawy jak ciężki pled przykrywała pasja i pragnienie zgłębiania nieznanego. Znali ją krótko, ale dość, by wiedzieć, że do celu Athara pognałaby nawet na kościstych rumakach Dzikiego Gonu.
— Nie takeśmy się umawiali — sapnął gdzieś z boku Hasso, wiekowy krasnolud, nieformalny lider Kompanii HH&S, której reszta, w postaci Horsta i Sztyca, z zapałem robiła łyżkami w miskach z owsianką niby kilofem na przodku. — Wolałbym iść w śniegu po pas przez tydzień niż ładować się w te czartowskie portale.
— Mnie za jedno — mlasnął Horst i uśmiechnął się szeroko, ocierając czarne wąsiska. — Licho złego nie bierze he he!
— Durnyś — skwitował Hasso, ale nie marudził więcej. Miast tego wziął się za dokładkę stygnącej w półmisku jajecznicy.