Post
autor: Lasota » 24 cze 2022, 5:20
A beast I am, lest a Beast I become.
Nieznajomi zbliżali się, a ludzie, których mijali, dołączali do nich. Przerywali taniec, aby pierw spojrzeć zamglonym wzrokiem na przybyszy, zaś później wpatrywali się na nich oczarowani. Szli jak za pasterzami, w kierunku baru.
Czy kiedykolwiek myśleliście o tym, że byliście inni od ludzi, którzy was otaczali Rosario i Anthony? Czy przez myśl wam przeszła wyższość? Ile razy brutalna siła sprawiła, że dostawałeś to, co chciałeś? Ile to razy przekonywałeś się, iż byłeś otoczony owcami, a ty należałeś do wilków? Za każdym razem, gdy twoja pięść przemieniała twarz ofiary w krwawą miazgę, utwierdzałeś się w tym przekonaniu. Czy byłaś wolna od wpływów i zostałaś kowalem własnego losu? Czy twoja wiedza i wykształcenie, a przede wszystkim doświadczenie i odpowiednie wybory uczyniły cię uświadomioną? Wiedziałaś jak działał system, jak doił szaraków, jak wiele kłamstw sprzedał twojemu pokoleniowi. Walczyłaś przeciw maszynerii rządzących na własnych warunkach i odnosiłaś zwycięstwa. Teraz niewiele to znaczyło.
Tym razem oboje, jednocześnie, poczuliście tylko jedno, gdy wasze oczy napotkały się z zielonym, drapieżnym spojrzeniem kobiety, która chwilę wcześniej skupiła uwagę na tobie, Anthony. Bezradność. W jednym momencie wasze umysły zostały zdruzgotane wolą, która pierw rozniosła w strzępy waszą pamięć. Byliście nadzy wobec potęgi, zupełnie bezsilni. Później zalała was fala emocji, stokroć potężniejsza od ciekawości. Stokroć bardziej odurzająca, niż szczere pożądanie. Przypominaliście zwierzęta, oddane nowej pani. Straciliście kontrolę. Kiedy inna ręka, również kobieca, poczęła was dotykać po twarzy, głęboko na podświadomym poziomie odczuliście przerażenie. To był dotyk potwora, który bawił się z myszkami złapanymi w sidła.
Dołączyliście do pochodu jako bezwolne marionetki.
Arthurze, skaleczyłeś się przez własną nieporadność. Wpatrywałeś się w lustro i zamierzałeś doprowadzić się do porządku, jednakże było to niezwykle trudne, ponieważ pierw musiałeś ominąć kopulujących ze sobą ludzi, naćpanych twardymi narkotykami i hormonami. Nie przejmowali się tobą, jedna parka wyciągnęła do ciebie ręce w geście propozycji dołączenia. Musiałeś przecisnąć się do rogu ściany, aby móc skorzystać z fragmentu lustra, gdyż na umywalce nieopodal siedziała dziewczyna przyjmująca rozkosz od partnera, który na nią napierał.
Momentalnie ludzie przestali uprawiać seks oraz wciągać nosem kokainę, odwrócili głowy do wejścia łazienki, ty również. Spostrzegłeś nadejście mężczyzny ubranego w białożółtą marynarkę. Zboczenie zawodowe natychmiast obudziło w tobie potrzebę zapamiętania wszystkich cech dziwnego jegomościa, ale kiedy zetknąłeś z jego niebieskimi oczami, odpłynąłeś. Kiedy twoja osobowość rozpłynęła się pod wpływem presji przeszywającego spojrzenia mężczyzny, gdy twoja świadomość trafiała do nicości, twoja czaszka niemal wybuchła pod wpływem krzyków pozostałych. Bali się tego, co nadciąga i nic nie mogli z tym zrobić. Później postanowili ci pomóc, każde z nich poczęło wymieniać aspekty wyglądu przybysza, robili to naraz, rycząc ku tobie istny chaos. Kakofonia głosów była torturą, która w końcu cię dobiła. Zniknąłeś, pozostało bezwolne ciało.
Po pewnym czasie cała wasza trójka jedynie zapamiętała urywki klisz filmu pamięci. Maszerowaliście przez tłum karnawału. Weszliście do dużego busa wymalowanego tęczą. W środku grała muzyka. Usłyszeliście rozkazy, poganiali was. Ruszyliście, a wraz z wami, dziesiątki innych ludzi. Później ćpaliście, wy paliliście jakiś szajs, od którego piekło wam gardło, inni pasażerowie wstrzykiwali sobie coś do żył, a jeszcze inni wciągali nosem. Długo jechaliście, ale czuliście się wyśmienicie, bo mogliście towarzyszyć swym panom. W narkotycznej wizji przestrzeń wirowała, dźwięki były spowolnione, nie potrafiliście długo skupić uwagi. Po pewnym czasie bus dotarł do miejsca docelowego. Wyszliście posłusznie. Weszliście do środka przez duże drzwi. Rozlokowali was. Czekaliście z niecierpliwością. Nadeszła wasza kolej. Pocałowali wasze szyje, kłami przebili się przez skórę, odczuliście krótki ból, a potem ekstaza, pełniejsza, niż jakikolwiek zażyty przez was narkotyk, zawładnęła waszymi ciałami. Przeżywaliście wspaniały orgazm, dosięgaliście Boga, w świetle absolutnego pogodzenia się z własnym losem powoli okrywała was ciemność. Powolutku, nieśpiesznie. A kiedy w końcu zawładnęła i nie pozostało nic poza mrokiem.
Umarliście.
Cruz, opadałaś w czarnych wodach, zmierzałaś do dna, do śmierci. Oddalałaś się od wspomnień tworzących taflę wody, a za nią, pod niezwykle cienką granicą, skrywała się powierzchnia oferująca życie. Bezsilna tonęłaś w odmętach, twój kres nadchodził. Czerwona kropla. Przeszyła wodę, emanowała krwawą poświatą pokonującą czerń, zmierzała wprost na ciebie. Zetknęła się z twoimi ustami.
Opadłaś na dnie wieży, wraz z tysiącami innych. Dołączyłaś do masowego grobu bezimiennych martwych, na których spoglądali panowie, władcy, bogowie. Było ich czterech. Pierw splątali cię łańcuchami, później obdarzyli cię mową, której nienawidziłaś i nazwami rodzącymi kłamstwo. Odziali cię w szaty służby, a później wskazali skały, z których miały powstać posągi, świadectwa ich majestatu. Liznęłaś kroplę spływającą po twoich ustach,
Czerń eksplodowała płonieniami. Roztrzaskałaś łańcuchy, wypaliłaś słowa, spaliłaś łachy. Znalazłaś się w środku pożogi trawiącej przestrzeń, języki ognia spopielały wszystko, dając żywot kolejnym ognikom. Odczuwałaś ból, albowiem płonęłaś żywcem. W cierpieniu narodziła się Furia, która okazała się silniejsza od kaźni. Tafla, za którą znajdowało się życie, wyparowywała pod wpływem temperatury, jaką wytwarzałaś. Brutalnie, z impetem, wydostałaś się, a gniew wraz z tobą. Odczułaś zwycięstwo, ale w mgnieniu oka zostało ono wymazane jestestwem zaszczepionym w twej duszy, o którym dopiero zdałaś sobie sprawę po przekroczeniu granicy. To on był źródłem Furii, wraz z nim przebudziłaś się. Zapanował nad tobą Głód.
Arthurze, kroczyłeś doliną, nad którą górowały posągi z roztrzaskanymi licami. Zmierzałeś ku wieży sięgającej niebios i obserwowałeś jak z czterech okien wyskakują osoby płonące żywcem. Z hukiem uderzali w ziemię, rozkruszali się pod wpływem upadku jak sucha skała, po chwili zamieniali się w proch. Nie wiedziałeś czy ktoś ich wypychał czy sami skazywali się na śmierć, ale zapamiętałeś jedno: malował się na nich szok. Przez ogromne wrota dostałeś się do środka, a tam ujrzałeś własne odbicie w lustrze, którego rama sięgała nieba wraz z piekłem. Pod tobą miliardy skazanych na potępienie wyciągali ku tobie powyginane kończyny, czubki ich palców dotykały zwierciadła. Zbawieni leżeli, aby cię dosięgnąć i wciągnąć do siebie, niemniej również mogli jedynie nieznacznie pomuskać lustro. Nie mogłeś odeprzeć od siebie wrażenia, że te wszystkie dusze tworzyły korzenie. A być może... Sieć?
Odnalazłeś swoje odbicie na srebrnej powierzchni. Przyjrzałeś się sobie i nagle pojąłeś, że za moment spłynie na ciebie iluminacja. Wszelkie sekrety znanego ci świata. Wyciągnąłeś rękę ku lustra, a kiedy opuszek palca wskazującego musnął szkło, powstało pęknięcie. Zawyłeś z bólu. Nagle lustro podzieliło się na trzy, w każdym fragmencie znajome ci oczy, które towarzyszyły ci przez całe życie. Upadłeś na kolana. Kolejne pęknięcia, lustro podzieliło się na sześć, a tam pojawiły się oczy, których zupełnie nie znałeś, ale scaliły się z twą jaźnią. Trzask, powstały kolejne i kolejne pęknięcia, a tam kolejne i kolejne spojrzenia. Wraz z każdym uszkodzeniem lustra oświecenie zniekształcało się. Pojąłeś prawdę absolutną, a moment później ogarnęło cię szaleństwo. Pojąłeś, że kiedy przemówisz prawdę, uszy usłyszą jedynie obłęd.
Ze szpar wydostał się karmazynowy dym, błyskawicznie cię on ogarnął. Wraz z prawdą wydostało się coś jeszcze i połączyło się z tobą, nie pochodziło ani z piekła, ani z nieba. Obudził cię Głód.
Doyle, oni klęczeli przed tobą. Każdy z krzyżowców oddawali ci hołd, opierali się na rękojeściach swoich mieczy, z głowami pochylonymi, lekko zwróconymi ku tobie. Siedziałeś na swej maszynie i spoglądałeś na swych poddanych uzbrojonymi w służbę, opancerzonymi wiarą w ciebie. Twą bronią stała się władza, pozłacany miecz, zaś berłem - kurtka z naszywką Prezydent, którą dumnie nosiłeś. Wydałeś rozkaz.
Pierwszy wyruszyłeś, a ryk motocykla poniósł się po ogromnej przestrzeni. Stanowiłeś trzon lancy, zaś każdy z twoich wojowników ją uzupełniał. Wyjechaliście z rozpadającej się wieży, nie patrzyłeś za siebie, niebo płonęło. Przed tobą malował się obraz znienawidzonego wroga. Znałeś go za życia i znalazłeś po śmierci. Jechałeś, a on przeciw tobie. Zawyły przeciążone silniki. Kiedy byłeś coraz bliżej, gdy już ułamek sekundy dzielił cię od rozpoznania jego twarzy, zdałeś sobie sprawę, że ujrzałeś jeźdźca apokalipsy, anioła śmierci. Wystawił przeciw wam kosę, ale ty odpowiedziałeś swym mieczem. Zwycięstwo albo śmierć.
Wydawałeś rozkazy, legiony umarłych starło się w krwawej bitwie. Twoi ludzie padali jak muchy, ale każdy z nich unicestwiał nieprzyjaciela. W końcu pozostałeś sam na sam w walce z aniołem. Pokonywałeś go. Kiedy już rozpierdalałeś gnoja, gdy już twój zamach mieczem przeciął jego skrzydła, zdałeś sobie sprawie, że zniszczyłeś posąg z roztrzaskaną twarzą, na szczycie wieży. Wróciłeś do swojego królestwa, a było ono puste. Pozostała wyłącznie duma, która nie pozwoliła ci umrzeć. Zamknąłeś oczy, pogrążyłeś się w myślach. Serce przestało bić. Uniosłeś powieki, a świat pogrążył Głód.
Pierwsze, co do was dotarło to smak posoki. Byliście cali zakrwawieni, ale czy to była wasza krew? Później pojawiły się dźwięki. Wokół was słyszeliście mlaski rozrywanego mięsa, wrzaski oszalałych i cierpiących, walkę. Trzecim zwiastunem rzeczywistości był zapach. Krew, mnóstwo krwi. Zawitał dotyk, trzymaliście jednocześnie wygasające ciepło. Wzrok pokazał wam, do czego się przytulaliście. Martwa kobieta, podziurawiona waszymi kłami, spoglądająca do was pytająco. Jakby nie rozumiała, co się właściwie stało i dlaczego. To jej krew spożyliście i nią się pobrudziliście. Opieraliście się na niej, przygwoździliście ją do masywnego regału z książkami.
Dotarło do was, że cała sala była wypełniona takowymi regałami, byliście skryci w półmroku. Kiedy jedno z was zerknęło poniędzy półki, ujrzeliście... Ludzi? Pięciu, podobnie do was, rozgryzało kończyny umierającego człowieka, spijając jego vitae. Czterech, w absolutnym szale, walczyło ze sobą na śmierć i życie. Kolejna dwójka, oddalona, przytulała się w przerażeniu, kiedy dotarło do nich, co uczynili. Byli skryci w mroku, daleko od was, a najszybsza droga do nich prowadziła przez pole trwającej rzeźni przez środek pomieszczenia.
Byliście w szoku, ale powoli orientacja wracała, a wraz z nią sposobność do precyzyjnego rozejrzenia się. Cruz, zdałaś sobie sprawę, że na wewnętrznych stronach twoich dłoni zamknęły się rany, na których pozostał ślad po twej krwi. Instynktownie spojrzałaś na swoje stopy, tam również zasklepiły się dziwne, niewiadomego pochodzenia rany. Przez głowę twoich towarzyszy przemknęła myśl: twa jucha smakowicie pachniała.
Ilość słów: 0