Zmrużyła oczy. Spokojny, chłodny wiatr zagrał jej na nosie, splątanymi niepokornie kosmykami ciemnych włosów. Rozwiał także płaszcz, burząc równowagę, która przez kilka chwil zasłaniała smukłe ramiona kobiety. Dzień się robi coraz cieplejszy, myślała, nadchodzi fetor lata. Będą śmierdzieć uryną zaułki Starego Miasta — jakby teraz było tego mało — a zachodnie wiatry od strony Portu, rozniosą ichni odór po reszcie miasta. Przy zewnętrznych ścianach budynków zielenić się będzie pnącze miododajnego bluszczu, zaróżowią się szypułkowane kwiaty kolcowoju i odmieniać się będą ich kolory — stukotem końskich kopyt, człekokształtnych wtem i we wtem. Kurz podniesie się i osiądzie na murach, czołach i w zamiatanych co wieczór podwórcach domów. Ale zanim jeszcze to wszystko przyjdzie, zanim rozbije się w miejskiej przestrzeni trudem pracy i mnogością placów, zwiędnie zapach białej, bladoróżowej, fiołkowej wiosny.
Obrzucając ostatnim spojrzeniem faktorię foluszników, ruszyła traktem kupieckich ścieżek. Rozplątała sznurek przy opończy, aby mieć więcej swobody w rękach. Spod płaszcza wypływała ciemnoniebieska suknia, której zdobień nie sposób było na razie dostrzec poza drobnymi prześwitami bieli i złota. Nie ubrała się na paradę, jednak z rozwagą, mierząc swoje dzisiejsze postanowienia co do większych i pomniejszych interesów. Zdawać się mogło, co pewnie i słuszne, że miała wszystko od początku do końca wyliczone. Jednakże fortuna kołem się toczy.
Czarne buciki wybijały w alejce rytm, który ona — Orlaith, znała aż nadto dobrze. Biła od nich jakaś pycha i wyższość, jakaś duma i zuchwałość, na wzór
Marsza Królów mistrza Pizeta.
Są w życiu rzeczy i ludzie, których trudno zapomnieć. Jedną z nich była Anneke. Nie cierpiała tej zdziry jak listopadowej nocy. Tak jak tych przezwisk, które była pierwsza rzucać na prawo i lewo, razem z chmarą posłusznych sobie, rozwydrzonych pannic.
—
Och! — ochnęła, malując na twarzy ni to radość, ni zdziwienie. —
Co za zbieg okoliczności, Anneke. Ja szukałam młotka, a znalazłam ciebie. — uśmiechnęła się promiennie, obracając wszystko w zakrapiany gorzką ironią żart.