Rezydencje wielmożów
Rezydencje wielmożów
Świeże powietrze, szerokie, zadbane i czyste ulice, świergot ptaków. Przeplatane zielonymi parkanami place, przykryte wielobarwnym kwieciem. Zapach cynamonu zmieszanego z pomarańczami. Brak złodziei i przestępców, wszędzie obecne czujne oko straży miejskiej — to tylko niektóre cechy jednej z najbogatszych ulic Novigradu. Rzekomo. Spotkać tu można majętnych kupców, ważnych polityków, konsulów czy arcykapłanów — oczywiście w towarzystwie większych niż góra osiłków, mało myślących — dużo wojujących. Z rzadka ujrzeć można osobę z niższej kasty, przeważnie służbę salonową lub posłańców. Wszak bez odpowiedniej przepustki łatwo można stracić zęby, a w najgorszym przypadku życie. Domy znacząco wyróżniają się spośród reszty miasta — wysokie, podmurowane kamienice z potężnymi okiennicami, okalające je freski — wszystko świadczy o dobrobycie i wysokiej randze społecznej. Miast tawern znaleźć można restauracje, miast zamtuzów — domy schadzek. Wszystko okryte zostało płachtą pieniądza, choć chyba każdy rozpozna, że korupcja, nielegalny handel i spiski zawsze pozostaną w sercach.
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
Rozwinięty pergamin zapisany schludnym, wprawionym pismem powitał go bezzwłocznie:
Nieuczesane włosy burzliwie okalały jej jasną twarz, opadały na ramiona kaskadą wciąż wilgotnych, ciemnych loków. Gdy się poruszała, peniuar z przejrzystego szyfonu oraz delikatnej, szeleszczącej satyny opływał jej ciało jak fala obmywająca ostrożnie gładki piasek na plaży. W pomieszczeniu zapachniało różą i bergamotką. Żalem i gniewem.
— Ty… śmiesz się tu pokazywać! — wysyczała, zbliżając się. — Ty draniu, ty łajdaku! Powinnam wypędzić cię precz!
Zjawiła się niespodziewanie, stąpając po posadzce z wypolerowanego drewna boso, tak, że nawet on nie usłyszał jej kroków. Zdradziło ją dopiero ciche skrzypnięcie drzwi do kantorka oraz blask świecznika, który trzymała w dłoni.Szanowny Panie Rudolfie,
Jeśli otrzymaliście moją wiadomość, to znaczy, że ku mojemu rozczarowaniu, nie zastałam Was w domu hrabiny. Nie mam zamiaru przepraszać w imieniu mojego brata za to, jak potraktowani zostaliście przez niego na przyjęciu. Jest idiotą i zadaje się z idiotami, ale zapewniam, że przy najbliżej okazji zaoferuje swoje przeprosiny osobiście.
Pragnę podziękować Wam za uczciwy pojedynek oraz za lekcję, którą zapamiętam na zawsze. Zasięgnęłam języka i wiem, że od dawna nie przyjmujecie uczniów, chciałabym jednak spróbować przekonać Was do zmiany zdania, kiedy zawitam znów w Novigradzie. Czyli nieprędko, jeśli wierzyć groźbom mego kochanego ojca, ale nauczyłam się nie dawać im wiary. Mam tedy nadzieję, że już wkrótce będziemy mogli pomówić.
Z wyrazami szacunku,
Flora de Bruyne
Nieuczesane włosy burzliwie okalały jej jasną twarz, opadały na ramiona kaskadą wciąż wilgotnych, ciemnych loków. Gdy się poruszała, peniuar z przejrzystego szyfonu oraz delikatnej, szeleszczącej satyny opływał jej ciało jak fala obmywająca ostrożnie gładki piasek na plaży. W pomieszczeniu zapachniało różą i bergamotką. Żalem i gniewem.
— Ty… śmiesz się tu pokazywać! — wysyczała, zbliżając się. — Ty draniu, ty łajdaku! Powinnam wypędzić cię precz!
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
Mrużąc oczy, szermierz studiował otwarty list przy świetle pozostawionego na biurku ogarka. Chybotliwy płomień odbijał się od papieru, ujawniając mu schludne skreślone akapity, same również rzucające światło na kilka niewiadomych i domniemań, które zdarzyło mu się powziąć w ciągu obfitującego w wydarzenia dnia. Na tyle obfitego, by nie miał czasu zajmować się nimi wszystkimi.
Kończąc lekturę, złożył korespondencję na pół, chowając ją do kieszeni. Powędrowałaby do niej również piętnastka drobnymi, ale poznając w niej wyrychtowaną mu przez Haasa resztę z pięciokoronówki, poniechał zamiaru z przekory i osobliwie manifestującej się dumy, czego mogły pozazdrościć monetom pozostałe przedmioty znajdujące się w domu hrabiny, zwłaszcza przetwory i drobne antyki.
Zaskoczyła go mimo słuchu nadal wyostrzonego narkotykiem. Być może zagłuszył ją łomot jego własnego, wciąż tłukącego się w piersi serca. Możliwe, że ukrył egzemplarz „Żagli”, który tknięty rozbawioną ciekawością szampierz, podniósł do oczu, zastanawiając się, czy byłaby to lektura, jaką mógłby polecić staremu Horthy’emu.
O jej obecności zorientował się zatem wówczas, gdy na dobre przekroczyła próg gabinetowego cenotafu, pachnąc dokładnie tak, jak w dzień, który się poznali. Uroboros złośliwie szczerzący kły zatopione we własnym ogonie.
Słysząc jej głos, Rudolf odłożył księgę, podniósł się zza biurka. I nazwał ją tak, jak dotąd nie zdarzyło mu się w całej histori ich relacji.
— Constantia.
Był poważny. Nie sztywny, nie nadęty, nie zimny, nie oschły i nie wyniosły jak zwykle. Poważny. Jak zator tętnicy wieńcowej.
— Najmij ochronę. Dyskretną. Nie pokazuj na mieście, wyjedź na kilka dni.
Mówił szybko, bezładnie, chrypiąc od fisstechu, z ustami przy jej szyi, zanurzając nagle uwolnione od rękawic dłonie w rozstępujące się pod nimi fale. W głowie szumiało mu po tym jak łomotanie z klatki piersiowej zdawało wyprowadzić do czaszki, rwąc mu oddech i myśli na strzępy.
— Każdemu, kto spyta... mów, że wypędziłaś mnie... precz.
Kończąc lekturę, złożył korespondencję na pół, chowając ją do kieszeni. Powędrowałaby do niej również piętnastka drobnymi, ale poznając w niej wyrychtowaną mu przez Haasa resztę z pięciokoronówki, poniechał zamiaru z przekory i osobliwie manifestującej się dumy, czego mogły pozazdrościć monetom pozostałe przedmioty znajdujące się w domu hrabiny, zwłaszcza przetwory i drobne antyki.
Zaskoczyła go mimo słuchu nadal wyostrzonego narkotykiem. Być może zagłuszył ją łomot jego własnego, wciąż tłukącego się w piersi serca. Możliwe, że ukrył egzemplarz „Żagli”, który tknięty rozbawioną ciekawością szampierz, podniósł do oczu, zastanawiając się, czy byłaby to lektura, jaką mógłby polecić staremu Horthy’emu.
O jej obecności zorientował się zatem wówczas, gdy na dobre przekroczyła próg gabinetowego cenotafu, pachnąc dokładnie tak, jak w dzień, który się poznali. Uroboros złośliwie szczerzący kły zatopione we własnym ogonie.
Słysząc jej głos, Rudolf odłożył księgę, podniósł się zza biurka. I nazwał ją tak, jak dotąd nie zdarzyło mu się w całej histori ich relacji.
— Constantia.
Był poważny. Nie sztywny, nie nadęty, nie zimny, nie oschły i nie wyniosły jak zwykle. Poważny. Jak zator tętnicy wieńcowej.
— Najmij ochronę. Dyskretną. Nie pokazuj na mieście, wyjedź na kilka dni.
Mówił szybko, bezładnie, chrypiąc od fisstechu, z ustami przy jej szyi, zanurzając nagle uwolnione od rękawic dłonie w rozstępujące się pod nimi fale. W głowie szumiało mu po tym jak łomotanie z klatki piersiowej zdawało wyprowadzić do czaszki, rwąc mu oddech i myśli na strzępy.
— Każdemu, kto spyta... mów, że wypędziłaś mnie... precz.
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
W pierwszej chwili, kiedy zesztywniała pod jego palcami, zdawało się, że odepchnie go. Nie zrobiła tego. Czuł, jak jej serce łomocze obok jego, zdradzając prawdę skrytą głęboko pod warstwami dumy, urazy i pretensji, pod śliskim materiałem peniuaru, pod mgiełką perfum na skórze. „Prawda jest kobietą” — gdzieś to słyszał, może za młodu, w Akademii. Albo właśnie teraz przyszło mu to do głowy.
— Dobrze — odpowiedziała Constantia tak, jak dotąd nigdy nie zdarzyło jej się odpowiadać. Jej głos nie był zachrypnięty od fisstechu. Od czegoś innego. — Ale… jeszcze nie teraz? Jeszcze zostaniesz, prawda? A potem… wrócisz?
W ostatnim pytaniu było wszystko: nadzieja, obawa, prośba, żądanie. A przede wszystkim pragnienie. Szermierz nie widział do końca, czyje, wiedział tylko, że ciągnęło go — ona go ciągnęła — w głąb tej mrocznej toni. A nieuchronnie trzeźwy świat był jeszcze daleko, daleko za horyzontem. Przed nimi.
— Dobrze — odpowiedziała Constantia tak, jak dotąd nigdy nie zdarzyło jej się odpowiadać. Jej głos nie był zachrypnięty od fisstechu. Od czegoś innego. — Ale… jeszcze nie teraz? Jeszcze zostaniesz, prawda? A potem… wrócisz?
W ostatnim pytaniu było wszystko: nadzieja, obawa, prośba, żądanie. A przede wszystkim pragnienie. Szermierz nie widział do końca, czyje, wiedział tylko, że ciągnęło go — ona go ciągnęła — w głąb tej mrocznej toni. A nieuchronnie trzeźwy świat był jeszcze daleko, daleko za horyzontem. Przed nimi.
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
— Na tę noc — nie zaprotestował, podobnie jak ona na jego słowa i dotyk. Zaprotestowały, choć krótko, jego krzyże i skatowane żebra, kiedy podźwignął ją i posadził na blacie biurka, wolną, lewą dłonią strącając po omacku zagracające je bibeloty i beletrystykę.
… że jego westchnienia niejeden panieński żagiel wydęły — głosiła proroczo jedna ze stronic rozwartej księgi, która sfrunęła na podłogę. Rudolf nie miał okazji docenić trafności cytatu, bo przewrócona akuratnie świeca pogrążyła gabinet w całkowitych ciemnościach. Nadto otwierały się przed nim inne podwoje, którym właśnie ofiarowywał swą uwagę.
Rudolf westchnął. Ciężko i jakby ze zmęczeniem.
Czuł bicie jej serca i wszystko, co zawisło w ostatnim pytaniu, jak zawsze dziwiąc się jej zmienności. „Prawda, jest kobietą” — skonstatował, zanim poprawił się w myślach o przecinek, zainspirowany akademickim wspomnieniem lub całkiem świeżą refleksją.
Wciąż przypasana viroledanka zakłuła zimno (i tym razem bezkrwawo) udo Morcerf, o czym doniosła mu przemyślnie zzuta z rękawicy dłoń. Pełnym czułości gestem odjął sobie z bioder umiłowaną towarzyszkę, zaś przepasał się hrabiną. Pozostałe gesty nadawał już wyłącznie tej drugiej.
Przeginając ją przez trzeszczący mebel, brał do nieuchronnego końca nietrzeźwego świata i było mu dobrze jak nigdy wcześniej. Może od fisstechu, a może dlatego, że wiedział, że to już ostatni raz. Morcerf chyba też, bo kilka razy musiał zasłaniać jej usta, żeby nie pobudziła służby.
Około północy do gabinetu zawitał upiór samego jaśnie pana hrabiego. Obruszywszy się na wyczyniane w jego sanktuarium profanacje, przeklął szampierza urwanym guzikiem od koszuli i zagubioną w zamieszaniu rękawicą, na której poszukiwaniach przegapił cały świt.
… że jego westchnienia niejeden panieński żagiel wydęły — głosiła proroczo jedna ze stronic rozwartej księgi, która sfrunęła na podłogę. Rudolf nie miał okazji docenić trafności cytatu, bo przewrócona akuratnie świeca pogrążyła gabinet w całkowitych ciemnościach. Nadto otwierały się przed nim inne podwoje, którym właśnie ofiarowywał swą uwagę.
Rudolf westchnął. Ciężko i jakby ze zmęczeniem.
Czuł bicie jej serca i wszystko, co zawisło w ostatnim pytaniu, jak zawsze dziwiąc się jej zmienności. „Prawda, jest kobietą” — skonstatował, zanim poprawił się w myślach o przecinek, zainspirowany akademickim wspomnieniem lub całkiem świeżą refleksją.
Wciąż przypasana viroledanka zakłuła zimno (i tym razem bezkrwawo) udo Morcerf, o czym doniosła mu przemyślnie zzuta z rękawicy dłoń. Pełnym czułości gestem odjął sobie z bioder umiłowaną towarzyszkę, zaś przepasał się hrabiną. Pozostałe gesty nadawał już wyłącznie tej drugiej.
Przeginając ją przez trzeszczący mebel, brał do nieuchronnego końca nietrzeźwego świata i było mu dobrze jak nigdy wcześniej. Może od fisstechu, a może dlatego, że wiedział, że to już ostatni raz. Morcerf chyba też, bo kilka razy musiał zasłaniać jej usta, żeby nie pobudziła służby.
Około północy do gabinetu zawitał upiór samego jaśnie pana hrabiego. Obruszywszy się na wyczyniane w jego sanktuarium profanacje, przeklął szampierza urwanym guzikiem od koszuli i zagubioną w zamieszaniu rękawicą, na której poszukiwaniach przegapił cały świt.
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
Świt — ten, który Rud przegapił, uganiając się za rękawicą ukrytą przez złośliwe mamidło z przeszłości gdzieś po drodze z kantorku do sypialni de Morcerf — jak na środek lata był wyjątkowo blady, ponury i pusty. Zupełnie jak jego głowa, gdyby jej nie wypełniało, odkąd się zbudził, napieprzanie wszystkich dzwonów na szpicy Wielkiej Szpicy. Metaforyczne. Mógł za to zacząć żywić całkiem realne obawy, że natarczywe pulsowanie zwyczajnie rozsadzi mu czaszkę i tak skończy się historia Rudolfa, wczoraj pierwszego miecza Wolnego Miasta Novigradu, dziś mózgu rozsmarowanego kwieciście po tapiserii.
Rękawica znalazła się w wazie ze strelicją. Gdy się schylał, szampierz przysiągłby, że krzyż nie tylko go zarwał, ale i że strzeliło w nim, jak nigdy dotąd. Większego miłosierdzia nie okazywały mu wcale żebra, wypominały kolejno wszystkie niedawne wygłupy i szaleństwa. Wtórowała im paląca suchość w gardle, przekrwione oczy, ociężałe kończyny.
Constantia nie zbudziła się, gdy wstawał. Rzadko to robiła. Na piętrze spotkał jedynie nadrabiającego poranne porządki Willego. Chłopak posłał mu nieco mniej głupawy uśmieszek niż zwykle. Szybko się uczył. Nadwornego pingwina imperatora próżno było szukać w pobliżu i nikt nie wydawał się za nim szczególnie tęsknić.
Z kuchni pachniało świeżo wypieczonym chlebem, smażonym jajkiem i szczypiorkiem
Rękawica znalazła się w wazie ze strelicją. Gdy się schylał, szampierz przysiągłby, że krzyż nie tylko go zarwał, ale i że strzeliło w nim, jak nigdy dotąd. Większego miłosierdzia nie okazywały mu wcale żebra, wypominały kolejno wszystkie niedawne wygłupy i szaleństwa. Wtórowała im paląca suchość w gardle, przekrwione oczy, ociężałe kończyny.
Constantia nie zbudziła się, gdy wstawał. Rzadko to robiła. Na piętrze spotkał jedynie nadrabiającego poranne porządki Willego. Chłopak posłał mu nieco mniej głupawy uśmieszek niż zwykle. Szybko się uczył. Nadwornego pingwina imperatora próżno było szukać w pobliżu i nikt nie wydawał się za nim szczególnie tęsknić.
Z kuchni pachniało świeżo wypieczonym chlebem, smażonym jajkiem i szczypiorkiem
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
Obudził się, ściskając w garści odzyskaną rękawicę ze stercją, podczas gdy dzień wczorajszy robił dokładnie to samo z jego głową. Ta, ku jego męce, wzorem fragmentu garderoby, odnalazła się również. Ból rozlewał się po całym ciele szampierza, kiedy ten próbował się podnieść. Najpierw podle i zdradziecko zakłuł w krzyżach, a gdy zechciał ulżyć sobie wdechem, omal nie rozsadził mu żeber. Dopiero kiedy udało mu się osiągnąć pion, niby najlżejszy likwor w naczyniu, wypłynął do góry, uderzając do głowy jak cierpkie wino albo podły bimber. Jak pamiątka po szczeniaku, rozbita mu na głowie (wczoraj?) przedwczoraj, nakładając się na krzywdę, którą zadał sobie sam wczorajszym dniem i niemal dwoma dekadami zapominalstwa w kwestii tego, że sam nie ma już dwóch dekad.
Wypluty przez poranek, sunął korytarzem budzącej się rezydencji, nie zauważając pingwina, ani Willego, choć tego ostatniego wyłącznie przez roztargnienie. Zauważył dzbanek z wodą i kontemplował go przez krótki czas, nim zrozumiał, że jest zbyt wąski, by mógł zmieścić w nim i schłodzić obolały czerep.
Kierował się zapachem, mając na sobie wymiętolona koszulę, naciągnięte nogawice oraz klingę (w przeciwieństwie do niego, ubraną), o czym zorientował się, kiedy ta z powodu poluzowanego paska zaczęła obijać się o okoliczny sprzęty. Nie pamiętał, kiedy wieszał ją z powrotem. Jego świadomość od jakiegoś czasu nie brała już udziału w czynnościach, które były związane z bronią, a przy ciężkich pobudkach także we wszystkich pozostałych.
Odpinając miecz i przytrzymując go pod pachą, zmrużył przekrwione oczy od światła i wkroczył do kuchni, wyglądając tak, jak ktoś, kto zeszłego wieczora zabił trzech ludzi.
Wypluty przez poranek, sunął korytarzem budzącej się rezydencji, nie zauważając pingwina, ani Willego, choć tego ostatniego wyłącznie przez roztargnienie. Zauważył dzbanek z wodą i kontemplował go przez krótki czas, nim zrozumiał, że jest zbyt wąski, by mógł zmieścić w nim i schłodzić obolały czerep.
Kierował się zapachem, mając na sobie wymiętolona koszulę, naciągnięte nogawice oraz klingę (w przeciwieństwie do niego, ubraną), o czym zorientował się, kiedy ta z powodu poluzowanego paska zaczęła obijać się o okoliczny sprzęty. Nie pamiętał, kiedy wieszał ją z powrotem. Jego świadomość od jakiegoś czasu nie brała już udziału w czynnościach, które były związane z bronią, a przy ciężkich pobudkach także we wszystkich pozostałych.
Odpinając miecz i przytrzymując go pod pachą, zmrużył przekrwione oczy od światła i wkroczył do kuchni, wyglądając tak, jak ktoś, kto zeszłego wieczora zabił trzech ludzi.
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
Węch, choć nie tak ostry, jak po wczorajszym niuchu, nie mylił Rudolfa. Na usytuowanym pośrodku kuchni stole, przy którym zwykła jadać służba (oraz Rudolf), na przyprószonej mąką desce do krojenia leżała już pajda świeżego chleba. Kucharka Piechna — tęgawa kobieta o wiecznie zalanej rumieńcem twarzy i wirtuozyjnej wręcz zdolności przyrządzenia czegoś do zjedzenia z niczego — odklejała właśnie ostatnią porcję sadzonych jaj od patelni.
— Oho, patrzcie, kogo koty przyniosły! Kochanieńki, bladyś jak mój małżonek, niech mu ziemia lekką będzie, a na gębie jaki podły! Od beczki się odsunie, bo mi kapusta przekwaśnieje. Siadaj, naści. Tyś dalej chudy, ano serce kole. Zachodziłby częściej, to wnet by się poprawił na moim wikcie… Ale nie pamięta panicz o biednej, starej Piechnie…
Nie pytając, jak zwykle, „czy” albo „ile”, nałożyła mu na talerz sadzonych, jak dla dwóch i urwała do nich pęto suszonej kiełbasy. Po krótkim namyśle wyłowiła jeszcze ze słoja kilka kiszonych ogórków. Danie wylądowało na stole razem z dzbankiem świeżego soku z jabłek i nagle ssanie w żołądku, które Rud czuł od bladego świtu stało się nie tyle zauważalne, co wprost nieznośne.
— Siadaj, kochanieńki, nim Willej zajdzie, plaga zatracona. Wiedziałabym, że panicz zawita, to kiszki bym wczorajszej odgrzała. Ale! Na zimno teże dobra, jak nie lepsza…
— Oho, patrzcie, kogo koty przyniosły! Kochanieńki, bladyś jak mój małżonek, niech mu ziemia lekką będzie, a na gębie jaki podły! Od beczki się odsunie, bo mi kapusta przekwaśnieje. Siadaj, naści. Tyś dalej chudy, ano serce kole. Zachodziłby częściej, to wnet by się poprawił na moim wikcie… Ale nie pamięta panicz o biednej, starej Piechnie…
Nie pytając, jak zwykle, „czy” albo „ile”, nałożyła mu na talerz sadzonych, jak dla dwóch i urwała do nich pęto suszonej kiełbasy. Po krótkim namyśle wyłowiła jeszcze ze słoja kilka kiszonych ogórków. Danie wylądowało na stole razem z dzbankiem świeżego soku z jabłek i nagle ssanie w żołądku, które Rud czuł od bladego świtu stało się nie tyle zauważalne, co wprost nieznośne.
— Siadaj, kochanieńki, nim Willej zajdzie, plaga zatracona. Wiedziałabym, że panicz zawita, to kiszki bym wczorajszej odgrzała. Ale! Na zimno teże dobra, jak nie lepsza…
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
Rudolf, jako syn barona, nawet jeśli upadłego, od szczenięctwa sposobiony był do szlacheckiej konduity w duchu najlepszych redańskich tradycji. Jedną z elementów tejże oraz jaśniepańskiego mniemania było zrównywanie osób podlejszego stanu, w tej liczbie służby, do domowych sprzętów. Względnie rozpatrywanie ich w kategoriach ożywionego przedłużenia tych ostatnich.
Rudolf, jako syn barona, nawet jeśli upadłego, od szczenięctwa sposobiony... et cetera, et cetera, nie potrafił zdobyć się na podobne traktamenta względem Piechny. Starsza kucharka, skądinąd i paradoksalnie skora do tytułowania go paniczem, jak mało która inna rzecz w jego życiu ostudziła jego wielkopańskie nawyki skuteczniej niż przepadek majątku oraz skalanie tytułu wyrokiem.
Myśl o szczątkowej choćby apodyktyczności w stosunku do dobrotliwej Piechny zawsze jawiła mu się groteskową i bufonowatą niby obnażenie klingi na urągającego z rynsztoka żebraka. Nadto zaś — całkowicie zbędna. Jako służąca, hrabiowska kucharka posiadała bowiem tę pożądaną właściwość dozwalającą jej znać lub bezbłędnie odgadywać potrzeby domowników jeszcze zanim te zostały przez nich wyrażone. A czasem zadbać również o te niewyrażone i nieuświadomione.
Wysuszony prochami i zabijaniem Rudolf, wchodząc do kuchni, uświadomił sobie, że ostatnie dwa dni spędził praktycznie poszcząc. Na diecie z cudzej krwi i osobistych zgryzot.
— Piechna jak zawsze przy firlejach. — Wciąż wymięty wczorajszym, złapał się na żart kuchty, w pierwszym odruchu faktycznie odsuwając od beczki i kręcąc głową nad własną nieprzytomnością.
— Przecież Piechna wie, że zachodziłbym częściej — zachrypiał, odsuwając sobie krzesła i sadzając na nim swój obity organizm. — Ale nie samym chlebem człowiek stoi, są jeszcze igrzyska. Ktoś musi robić widowisko, by wiara miała z życia coś więcej niż syty brzuch.
Bez „co dzisiaj” ani „wystarczy” przyjął na talerz wszystkie szczodre dobrodziejstwa, jakie zesłała mu nań ekstraordynaryjnie domyślna kobieta. Porcja jak dla dwóch szybko kurczyła się do rozmiarów porcji zwyczajowej, w przeciwieństwie do wyżymającego mu się w żywocie żołądka, zdającego się rozrastać z każdym kęsem.
— Niby chudy — ozwał się na uwagę, po dłuższej chwili zajętego milczenia, w przerwie między kolejnym kęsem ogórka a łykiem soku. — A stawałem wczoraj z takim jednym wielkim jak afa ze zwierzyńca, a szerokim jak hrabiowska garderoba. I wie Piechna co? Nadziałem go jak tego barana co go Piechna ostatnio faszerowała na Yule. Pożył krócej niż te jaja na patelni.
— Kiszki też bym mu... — Rudolf w porę przegryzł chlebem, oszczędzając kucharce obrazowej dywagacji o wisceraliach swojego oponenta i dziwiąc się własnej gadatliwości. Widno wczorajszy fisstech wciąż trzymał we władzy jego głowę i język. Albo — biorąc rzecz na nice — jego brak, strach przed zapaścią i moralniakiem. Czuł się brudny. Brudny i niegodny tego zwycięstwa, nawet pomimo oczywistej pomyłki Levetza na otwarciu. Mówił, by nie zostawać samemu z myślami gotowymi zaciążyć bardziej od zmaltretowanego flaszą czerepu. — Kiszki też bym zjadł, dziękuję.
— Plaga zatracona. — Fechmistrz, przełknąwszy, szybko zmienił temat. — To już dotarła ponoć do miasta, przywleczona z południa. Bogowie bronią Piechnę od chodzenia samej na targ, między ciżbę. Niech Willej robi jej zakupy.
— Mmm! — przypomniał sobie z pełnymi ustami, wycierając talerz kawałkiem urwanego chleba. — Naszykowalibyśmy mi prowiantu na wyjazd. Takiego co strzyma daleką drogę.
Rudolf, jako syn barona, nawet jeśli upadłego, od szczenięctwa sposobiony... et cetera, et cetera, nie potrafił zdobyć się na podobne traktamenta względem Piechny. Starsza kucharka, skądinąd i paradoksalnie skora do tytułowania go paniczem, jak mało która inna rzecz w jego życiu ostudziła jego wielkopańskie nawyki skuteczniej niż przepadek majątku oraz skalanie tytułu wyrokiem.
Myśl o szczątkowej choćby apodyktyczności w stosunku do dobrotliwej Piechny zawsze jawiła mu się groteskową i bufonowatą niby obnażenie klingi na urągającego z rynsztoka żebraka. Nadto zaś — całkowicie zbędna. Jako służąca, hrabiowska kucharka posiadała bowiem tę pożądaną właściwość dozwalającą jej znać lub bezbłędnie odgadywać potrzeby domowników jeszcze zanim te zostały przez nich wyrażone. A czasem zadbać również o te niewyrażone i nieuświadomione.
Wysuszony prochami i zabijaniem Rudolf, wchodząc do kuchni, uświadomił sobie, że ostatnie dwa dni spędził praktycznie poszcząc. Na diecie z cudzej krwi i osobistych zgryzot.
— Piechna jak zawsze przy firlejach. — Wciąż wymięty wczorajszym, złapał się na żart kuchty, w pierwszym odruchu faktycznie odsuwając od beczki i kręcąc głową nad własną nieprzytomnością.
— Przecież Piechna wie, że zachodziłbym częściej — zachrypiał, odsuwając sobie krzesła i sadzając na nim swój obity organizm. — Ale nie samym chlebem człowiek stoi, są jeszcze igrzyska. Ktoś musi robić widowisko, by wiara miała z życia coś więcej niż syty brzuch.
Bez „co dzisiaj” ani „wystarczy” przyjął na talerz wszystkie szczodre dobrodziejstwa, jakie zesłała mu nań ekstraordynaryjnie domyślna kobieta. Porcja jak dla dwóch szybko kurczyła się do rozmiarów porcji zwyczajowej, w przeciwieństwie do wyżymającego mu się w żywocie żołądka, zdającego się rozrastać z każdym kęsem.
— Niby chudy — ozwał się na uwagę, po dłuższej chwili zajętego milczenia, w przerwie między kolejnym kęsem ogórka a łykiem soku. — A stawałem wczoraj z takim jednym wielkim jak afa ze zwierzyńca, a szerokim jak hrabiowska garderoba. I wie Piechna co? Nadziałem go jak tego barana co go Piechna ostatnio faszerowała na Yule. Pożył krócej niż te jaja na patelni.
— Kiszki też bym mu... — Rudolf w porę przegryzł chlebem, oszczędzając kucharce obrazowej dywagacji o wisceraliach swojego oponenta i dziwiąc się własnej gadatliwości. Widno wczorajszy fisstech wciąż trzymał we władzy jego głowę i język. Albo — biorąc rzecz na nice — jego brak, strach przed zapaścią i moralniakiem. Czuł się brudny. Brudny i niegodny tego zwycięstwa, nawet pomimo oczywistej pomyłki Levetza na otwarciu. Mówił, by nie zostawać samemu z myślami gotowymi zaciążyć bardziej od zmaltretowanego flaszą czerepu. — Kiszki też bym zjadł, dziękuję.
— Plaga zatracona. — Fechmistrz, przełknąwszy, szybko zmienił temat. — To już dotarła ponoć do miasta, przywleczona z południa. Bogowie bronią Piechnę od chodzenia samej na targ, między ciżbę. Niech Willej robi jej zakupy.
— Mmm! — przypomniał sobie z pełnymi ustami, wycierając talerz kawałkiem urwanego chleba. — Naszykowalibyśmy mi prowiantu na wyjazd. Takiego co strzyma daleką drogę.
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
Kucharka parsknęła śmiechem, ani trochę obruszona obrazowymi wisceraliami. — Pewno nażarty był jako mój baranek! Tedy iście pora nadziewać. Ach, niezłe dziwy te wasze igrzyska… Mówią boże sądy, a ja powiem, nijak tam one bogom miłe. Bogi swoje sposoby mają, by niegodziwych pokarać. Musi tedy być, jako rzekliście: lud głodny, by popatrzeć jak nieboraków szlachtują.
W miejsce zwolnione przez jajka nałożyła mu od serca chłodnej kiszki. Rudolf poczuł, że pod pas powoli zaczyna cisnąć go i uwierać na brzuchu, ale szczerym żalem byłoby przestać, zwłaszcza, że kiszka na zimno faktycznie była jeszcze lepsza niż świeżo odgrzana. Poranek spędzony w towarzystwie wygadanej kucharki, w przytulnej, jasnej kuchni, pachnącej czosnkiem suszącym się na ścianach, anyżem, chmielem i jałowcem, dziwnym trafem równie dobrze zrobił mu na humor. Piechna krzątała się, ni chybi szykując śniadanie dla hrabiny, do przygotowania później. W domu od zawsze — a przynajmniej odkąd pamiętał Rud — były dwie pory na posiłek, zwłaszcza rano: ta dla wszystkich i ta dla Constantii.
— Panicz się o starą Piechnę nie troska — odparła kobieta, przejawem troski ewidentnie ucieszona. — Willi chodzi, u mię biodra już nie te i kolana. A i zarazy nie lza się lękać. Strata czasu. Zechce, to weźmie, co jej się podoba, nie zważy czy kuchta, czy wielkie panisko. Hmm, zawinę wam chleba i suchej kiełbasy, to potrzyma. Jeszcze kaszy mam, starczy dać do wody i na ogień, jabłek, śliwek suszonych… Panicz na rajzę się wybiera? O, patrzcie, dopierom o wilku mówiła. Willej.
Młody kamerdyner stanął u progu kuchni, iście wilczym okiem kosząc na patelnię i stygnącą na paterze świeżą porcję jaj. Wpierw odchrząknął jednak grzecznie.
— Gość do pana Rudolfa. Ejże, chłopaku, chodź tutaj, nie stoisz w korytarzu jak cielę!
Do kuchni wszedł za Willim zdyszany chłystek, cały czerwony na twarzy i ze zmierzwioną czupryną. Rud rozpoznał go od razu. Widywał młodzieńca u Heina, przelotem. W zamian za pomoc przy sprzątaniu sal i placu trenował za grosze, kilka razy dał się przyłapać do podpatrywaniu frei podczas ćwiczeń.
— Wybaczcie, panie Rudolfie, pani… — zaczął tłumaczyć się niezwłocznie. — Ja ze szkoły, Orfeo polecił i panienka, i pan… Mówili, że pana Dönitza nie mogą się doczekać, że wczoraj wyszedł, nie wrócił jeszcze… Kazali tedy odszukać pana, mówili tu, jeśli was w Czerwonej nie nastanę. Nie nastałem, tedym przybiegł…
W miejsce zwolnione przez jajka nałożyła mu od serca chłodnej kiszki. Rudolf poczuł, że pod pas powoli zaczyna cisnąć go i uwierać na brzuchu, ale szczerym żalem byłoby przestać, zwłaszcza, że kiszka na zimno faktycznie była jeszcze lepsza niż świeżo odgrzana. Poranek spędzony w towarzystwie wygadanej kucharki, w przytulnej, jasnej kuchni, pachnącej czosnkiem suszącym się na ścianach, anyżem, chmielem i jałowcem, dziwnym trafem równie dobrze zrobił mu na humor. Piechna krzątała się, ni chybi szykując śniadanie dla hrabiny, do przygotowania później. W domu od zawsze — a przynajmniej odkąd pamiętał Rud — były dwie pory na posiłek, zwłaszcza rano: ta dla wszystkich i ta dla Constantii.
— Panicz się o starą Piechnę nie troska — odparła kobieta, przejawem troski ewidentnie ucieszona. — Willi chodzi, u mię biodra już nie te i kolana. A i zarazy nie lza się lękać. Strata czasu. Zechce, to weźmie, co jej się podoba, nie zważy czy kuchta, czy wielkie panisko. Hmm, zawinę wam chleba i suchej kiełbasy, to potrzyma. Jeszcze kaszy mam, starczy dać do wody i na ogień, jabłek, śliwek suszonych… Panicz na rajzę się wybiera? O, patrzcie, dopierom o wilku mówiła. Willej.
Młody kamerdyner stanął u progu kuchni, iście wilczym okiem kosząc na patelnię i stygnącą na paterze świeżą porcję jaj. Wpierw odchrząknął jednak grzecznie.
— Gość do pana Rudolfa. Ejże, chłopaku, chodź tutaj, nie stoisz w korytarzu jak cielę!
Do kuchni wszedł za Willim zdyszany chłystek, cały czerwony na twarzy i ze zmierzwioną czupryną. Rud rozpoznał go od razu. Widywał młodzieńca u Heina, przelotem. W zamian za pomoc przy sprzątaniu sal i placu trenował za grosze, kilka razy dał się przyłapać do podpatrywaniu frei podczas ćwiczeń.
— Wybaczcie, panie Rudolfie, pani… — zaczął tłumaczyć się niezwłocznie. — Ja ze szkoły, Orfeo polecił i panienka, i pan… Mówili, że pana Dönitza nie mogą się doczekać, że wczoraj wyszedł, nie wrócił jeszcze… Kazali tedy odszukać pana, mówili tu, jeśli was w Czerwonej nie nastanę. Nie nastałem, tedym przybiegł…
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
Rudolf wyzwolony z powiadania się z planowanej absencji nagłym pojawieniem się posłańca, przełknął ostatni kęs i odstawił pusty talerz.
— Powoli, za porządkiem — oznajmił, wysłuchawszy przekazanych mu w pośpiechu i nieładzie wieści. W oczekiwaniu na rychtowany mu przez Piechnę prowiant wskazał młodzieńcowi miejsce przy stole i wolny kubek, przysunął dzban z sokiem. — Odszukałeś mnie tedy. Wnet ruszymy, a teraz spocznij i złap oddech. Jadłeś coś dzisiaj?
Wiadomość przyniesiona przez chłopaka ukłuła go więcej niż jednym podejrzeniem. Domyślał się owej „panienki”, o nieobecności Heina starał zaś nie myśleć zbyt wiele ani wysnuwać zawczasu pochopnych teorii. Spokojny, lecz gotów do drogi, czekał za stołem, dając chłopakowi chwilę na zebranie myśli i słów.
— Trzeba mi świeżego kaftana — zwrócił się mimochodem do Williego w międzyczasie oczekiwania na odpowiedź chłopaka. Bywając regularnym gościem hrabiowskiego domostwa, zdarzało mu się trzymać tu swoją zapasową garderobę. Akuratnie zdałoby się przywdziać mu coś na koszulę. Niesprana plama z krwi na prawym mankiecie do złudzenia przypominała jedną po winie. Ktoś gotów ją zauważyć i wziąć go za flejtucha i opoja.
— Powoli, za porządkiem — oznajmił, wysłuchawszy przekazanych mu w pośpiechu i nieładzie wieści. W oczekiwaniu na rychtowany mu przez Piechnę prowiant wskazał młodzieńcowi miejsce przy stole i wolny kubek, przysunął dzban z sokiem. — Odszukałeś mnie tedy. Wnet ruszymy, a teraz spocznij i złap oddech. Jadłeś coś dzisiaj?
Wiadomość przyniesiona przez chłopaka ukłuła go więcej niż jednym podejrzeniem. Domyślał się owej „panienki”, o nieobecności Heina starał zaś nie myśleć zbyt wiele ani wysnuwać zawczasu pochopnych teorii. Spokojny, lecz gotów do drogi, czekał za stołem, dając chłopakowi chwilę na zebranie myśli i słów.
— Trzeba mi świeżego kaftana — zwrócił się mimochodem do Williego w międzyczasie oczekiwania na odpowiedź chłopaka. Bywając regularnym gościem hrabiowskiego domostwa, zdarzało mu się trzymać tu swoją zapasową garderobę. Akuratnie zdałoby się przywdziać mu coś na koszulę. Niesprana plama z krwi na prawym mankiecie do złudzenia przypominała jedną po winie. Ktoś gotów ją zauważyć i wziąć go za flejtucha i opoja.
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
Młodzieniec nie zdążył wybąkać nawet krótkiego „n-nie” nim Piechna usadziła go przy stole i podsunęła mu porcję Willego, wciąż ciepłą i pachnącą świeżym szczypiorem. Ku wielkiemu zdyskontentowaniu tego drugiego.
— Co to, Willej, kury przestały się nieść po wsze czasy, że tak się krzywi? Słyszał panicza, biegiem po odziewek. Uwinie się, to poje. Panicz poczeka ino chwilę, juże tu kończę… Hmm, w drugi tobołek sera zawinę, nie zmieści się… A ten je, nie jeno dłubie jak chłystek w nosie!
„Chłystek” skurczył się na krześle i nieśmiało upchnął w ustach kilka pospiesznych kęsów. Dopiero kiedy lokaj zniknął za progiem kuchni, rzecz jasna. Przez cały czas wpatrywał się z zainteresowaniem w Rudolfa, a przynajmniej dopóty, dopóki ten nie pochwycił jego spojrzenia, zmuszając młodego człowieka do panicznej rejterady. W końcu odchrząknął, postanowiwszy sięgnąć po zbieraną ewidentnie od dłuższej chwili odwagę. Oraz zaskakujące pokłady oleju w głowie.
— Czy życzycie sobie bym odprowadził?... Do szkoły pana Dönitza? Mogę bowiem. Mogę też szukać dalej. Pewnikiem mogę, tylko powiecie. Rzekł pan Orfeo, że możecie wiedzieć, gdzie pana Dönitza wyglądać… Z racji, że panowie druhami…
— Co to, Willej, kury przestały się nieść po wsze czasy, że tak się krzywi? Słyszał panicza, biegiem po odziewek. Uwinie się, to poje. Panicz poczeka ino chwilę, juże tu kończę… Hmm, w drugi tobołek sera zawinę, nie zmieści się… A ten je, nie jeno dłubie jak chłystek w nosie!
„Chłystek” skurczył się na krześle i nieśmiało upchnął w ustach kilka pospiesznych kęsów. Dopiero kiedy lokaj zniknął za progiem kuchni, rzecz jasna. Przez cały czas wpatrywał się z zainteresowaniem w Rudolfa, a przynajmniej dopóty, dopóki ten nie pochwycił jego spojrzenia, zmuszając młodego człowieka do panicznej rejterady. W końcu odchrząknął, postanowiwszy sięgnąć po zbieraną ewidentnie od dłuższej chwili odwagę. Oraz zaskakujące pokłady oleju w głowie.
— Czy życzycie sobie bym odprowadził?... Do szkoły pana Dönitza? Mogę bowiem. Mogę też szukać dalej. Pewnikiem mogę, tylko powiecie. Rzekł pan Orfeo, że możecie wiedzieć, gdzie pana Dönitza wyglądać… Z racji, że panowie druhami…
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
Przeciągłe spojrzenie przekrwionych oczu szampierza skomentowało propozycję młodzieńca odprowadzania go gdziekolwiek, w szczególności ku dobrze znanym rewirom. Niechał jednak szczeniaka, nie strofował go zbędnymi słowy czy kolejnym gestem. Jeśli już, należała mu się pochwała za chyżość i czujność. Nadto, lubił go za determinację. Choć grosiwa w kabzie miał mniej niż włosów pod nosem, ćwiczył regularnie, ceniąc sobie możliwość treningów, które wielu jego lepiej sytuowanych rówieśników traktowało jako należny przywilej albo żmudną konieczność. Przypominał mu kogoś.
— Widzieliśmy się… — Rudolf wytężył pamięć, rozmasował obolałą skroń. — Widzieliśmy się wczoraj z rana. Na treningu. Potem… — Groziłem, nachodziłem, zakłócałem porządek. Biłem pachołków, tłukłem z zawalidrogami. Wciągałem fisstech i mordowałem. Dużo. Bluźnierstwo podeszło mu do gardła, wyrzut i złość na samego siebie uderzyły do głowy jak wczorajsza krew i narkotyk.
Teatrum opuścił wnet po zabiciu Levetza, zapominając o Annie, Heinie, Egonie i całym chędożonym świecie.
— Hein… — zaczął ochryple, poprawił odkaszlnięciem. — Pan Dönitz miał skończyć trenować Premoliego i zajść na ordalia. Panienka wspominała czy towarzyszył jej w amfiteatrze?
— Widzieliśmy się… — Rudolf wytężył pamięć, rozmasował obolałą skroń. — Widzieliśmy się wczoraj z rana. Na treningu. Potem… — Groziłem, nachodziłem, zakłócałem porządek. Biłem pachołków, tłukłem z zawalidrogami. Wciągałem fisstech i mordowałem. Dużo. Bluźnierstwo podeszło mu do gardła, wyrzut i złość na samego siebie uderzyły do głowy jak wczorajsza krew i narkotyk.
Teatrum opuścił wnet po zabiciu Levetza, zapominając o Annie, Heinie, Egonie i całym chędożonym świecie.
— Hein… — zaczął ochryple, poprawił odkaszlnięciem. — Pan Dönitz miał skończyć trenować Premoliego i zajść na ordalia. Panienka wspominała czy towarzyszył jej w amfiteatrze?
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
— Pewno! — wyrwał się młody, prawie wchodząc mu w słowo. — Znaczy, tak, sam widziałem. Razem wychodzili równo z wybiciem godziny. Jam później poszedł, przed panem Orfeo, ale też widziałem… — Zmieszał się, wbijając wzrok w rozbełtane na talerzu jajka. — To było… bezbłędne.
Willy przerwał peany grzecznym, acz stanowczym odchrząknięciem, zjawiwszy się w progu ze świeżym kaftanem z gościnnej garderoby Rudolfa przełożonym przez ramię, wypranym, poskładanym i czarnym jak kir. Jak nigdy dotąd. Za swego nienaturalnie długiego żywota nieodżałowanej pamięci kot Merkucjo z uporem godnym starego pchlarza włamywał się do komody szampierza, zostawiając na odzieży nieprzebrane ilości kłaków.
Piechna również się uwinęła. Nawet szybciej, niż Rud mógłby się spodziewać. Wyłożyła na blat stołu trzy wyjątkowo hojnie wypchane tobołki prowiantu, na pierwszy rzut oka wyglądało, że zapasów starczy na wyprawę do krainy Hannu i z powrotem. Kucharka wyliczyła z nieskrywanym zadowoleniem. — Naści, naści: kiełbasy, wędliny, chleba, kaszy, jabłek, śliwek, sera… Wszystko suszone alibo do sprawienia nad ogniem. Starczy paniczowi? Jeszczem miała grzybków zawekowanych, ino zapodziałam… Poczekajcie, poszukam no…
Westchnąwszy ciężko, Willej wręczył szermierzowi kaftan, po czym przejął pieczę nad stygnącą patelnią.
— No juże, juże… — zawołała Piechna z przetrząsanego spichrzu. — Pewno się o druha waszego troskacie. Małżonek mój, wystawcie sobie, niechaj lekka będzie ziemia powsinodze, raz się mnie na trzy dnie całe zapodział! Jużem o pochówku myślała. A ten zasraniec tak sobie pobimbał, że go dnia trzeciego kamraty do świętej Olgi zaciągnęły niby konającego… Zbudził się rankiem między martwiejcami, to do ostatniego dnia swego wódki więcej nie tknął, ha!
Willy przerwał peany grzecznym, acz stanowczym odchrząknięciem, zjawiwszy się w progu ze świeżym kaftanem z gościnnej garderoby Rudolfa przełożonym przez ramię, wypranym, poskładanym i czarnym jak kir. Jak nigdy dotąd. Za swego nienaturalnie długiego żywota nieodżałowanej pamięci kot Merkucjo z uporem godnym starego pchlarza włamywał się do komody szampierza, zostawiając na odzieży nieprzebrane ilości kłaków.
Piechna również się uwinęła. Nawet szybciej, niż Rud mógłby się spodziewać. Wyłożyła na blat stołu trzy wyjątkowo hojnie wypchane tobołki prowiantu, na pierwszy rzut oka wyglądało, że zapasów starczy na wyprawę do krainy Hannu i z powrotem. Kucharka wyliczyła z nieskrywanym zadowoleniem. — Naści, naści: kiełbasy, wędliny, chleba, kaszy, jabłek, śliwek, sera… Wszystko suszone alibo do sprawienia nad ogniem. Starczy paniczowi? Jeszczem miała grzybków zawekowanych, ino zapodziałam… Poczekajcie, poszukam no…
Westchnąwszy ciężko, Willej wręczył szermierzowi kaftan, po czym przejął pieczę nad stygnącą patelnią.
— No juże, juże… — zawołała Piechna z przetrząsanego spichrzu. — Pewno się o druha waszego troskacie. Małżonek mój, wystawcie sobie, niechaj lekka będzie ziemia powsinodze, raz się mnie na trzy dnie całe zapodział! Jużem o pochówku myślała. A ten zasraniec tak sobie pobimbał, że go dnia trzeciego kamraty do świętej Olgi zaciągnęły niby konającego… Zbudził się rankiem między martwiejcami, to do ostatniego dnia swego wódki więcej nie tknął, ha!
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
— Nie z jego strony — skwitował niezasłużony komplement, wciąż zły na siebie za fisstech od Czai.
Rud wstał od stołu, przyjmując kaftan od Williego oraz wykładane mu przez Piechnę tobołki, w pierwszej chwili mylnie biorąc je za aprowizację dla wojska. Przyjął z wdzięcznością i podziękowaniem, mało nie boćkając jej po rękach, ale nie dość, że mu nie wypadało, to jeszcze krzyże i czerep z pewnością by wypomniały.
Ignorując westchnięcia Willeja począł wbijać się w kaftan dopinając sprzączki i grube guziki mankietów.
— Pan Dönitz potrafi o siebie zadbać — odparował beznamiętnie, nieco wbrew sobie, choć bynajmniej nie prawdzie. Heino istotnie potrafił się bronić. Mimo tuszy i wieku wciąż nieźle było u niego z formą, nawet jeżeli ciało i rozum z wolna odmawiały mu dawnej gibkości i fantazji. Choć nie ryzykował życiem jak Rudolf, gdyby postawić go na jego miejscu, z pewnością sprawiłby się niewiele gorzej. Z tego co było szampierzowi wiadomo, Heino nie miał znaczniejszych wrogów. Jak każda redańska familia doczekał się pewnie jakiegoś rodowego zatargu z inną, ale niespecjalnie pamiętliwa i niefrasobliwa natura druha raczej nie pchała go w jego egzekucję ani szukanie okazji do zwady czy zajazdu. Jako osiadły w mieście szlachcic nie uniknął również zwyczajowych przytyków herbowych panów, przymawiających mu od „łyczków”, „mieszczuchów” i sarkających na prowadzenie przez niego „interesu”. Ślepych na to, że interes propagował skądinąd tradycyjną szlachecką sztukę i wielu z nich samych posyłało do niego swe latorośle. Heino, na ile znał go Rudolf, plwał na podobne akuzacje i przymówki gęstą śliną. Decyzję o tym, by żyć z tego, co kocha i czerpać z tego zysk, miast osiedlić się w zaścianku i ciągnąć pańszczyznę podjął jeszcze w trakcie studiów.
— Piechna utrafiła w sedno — zgodził się z kucharką Rudolf, łapiąc się na tym, że bardziej skwapliwie niżby chciał. — Pewnikiem dochodzi do siebie, poświętowawszy moją wiktorię. Albo kto wie, jeszcze świętuje.
— A udało ci się przyjrzeć — dodał już nieco ciszej, do zmagającego się z jajecznicą chłopaka. — Jak wychodził z Teatrum? I dokąd?
Rud wstał od stołu, przyjmując kaftan od Williego oraz wykładane mu przez Piechnę tobołki, w pierwszej chwili mylnie biorąc je za aprowizację dla wojska. Przyjął z wdzięcznością i podziękowaniem, mało nie boćkając jej po rękach, ale nie dość, że mu nie wypadało, to jeszcze krzyże i czerep z pewnością by wypomniały.
Ignorując westchnięcia Willeja począł wbijać się w kaftan dopinając sprzączki i grube guziki mankietów.
— Pan Dönitz potrafi o siebie zadbać — odparował beznamiętnie, nieco wbrew sobie, choć bynajmniej nie prawdzie. Heino istotnie potrafił się bronić. Mimo tuszy i wieku wciąż nieźle było u niego z formą, nawet jeżeli ciało i rozum z wolna odmawiały mu dawnej gibkości i fantazji. Choć nie ryzykował życiem jak Rudolf, gdyby postawić go na jego miejscu, z pewnością sprawiłby się niewiele gorzej. Z tego co było szampierzowi wiadomo, Heino nie miał znaczniejszych wrogów. Jak każda redańska familia doczekał się pewnie jakiegoś rodowego zatargu z inną, ale niespecjalnie pamiętliwa i niefrasobliwa natura druha raczej nie pchała go w jego egzekucję ani szukanie okazji do zwady czy zajazdu. Jako osiadły w mieście szlachcic nie uniknął również zwyczajowych przytyków herbowych panów, przymawiających mu od „łyczków”, „mieszczuchów” i sarkających na prowadzenie przez niego „interesu”. Ślepych na to, że interes propagował skądinąd tradycyjną szlachecką sztukę i wielu z nich samych posyłało do niego swe latorośle. Heino, na ile znał go Rudolf, plwał na podobne akuzacje i przymówki gęstą śliną. Decyzję o tym, by żyć z tego, co kocha i czerpać z tego zysk, miast osiedlić się w zaścianku i ciągnąć pańszczyznę podjął jeszcze w trakcie studiów.
— Piechna utrafiła w sedno — zgodził się z kucharką Rudolf, łapiąc się na tym, że bardziej skwapliwie niżby chciał. — Pewnikiem dochodzi do siebie, poświętowawszy moją wiktorię. Albo kto wie, jeszcze świętuje.
— A udało ci się przyjrzeć — dodał już nieco ciszej, do zmagającego się z jajecznicą chłopaka. — Jak wychodził z Teatrum? I dokąd?
Ilość słów: 0
Re: Rezydencje wielmożów
Młodzik podrapał się po pokrytej dosyć komicznymi kłębkami przyszłego zarostu brodzie, wytężając pamięć. Pokręcił jednak głową ze zrezygnowaniem i skruchą. — Nie, nie widziałem pana Dönitza, odkąd to ze szkoły z panienką wyszedł. Pchali się ludzie na zewnątrz, ledwo jasne było, że po walce, tom się nie przyjrzał…
Piechna, sapnąwszy triumfalnie, wytoczyła się ze spichlerza i dokonując rzeczy pozornie do dokonania niemożliwej, upchnęła w jednym z worków pełnych wiktuałów jeszcze cały słoik zamarynowanych grzybów. W głowie Ruda pojawiła się myśl, że pewnemu rodzeństwu w odprawie może przydać się trzeci koń na luzaka. Albo chociaż osiołek.
Piechna, sapnąwszy triumfalnie, wytoczyła się ze spichlerza i dokonując rzeczy pozornie do dokonania niemożliwej, upchnęła w jednym z worków pełnych wiktuałów jeszcze cały słoik zamarynowanych grzybów. W głowie Ruda pojawiła się myśl, że pewnemu rodzeństwu w odprawie może przydać się trzeci koń na luzaka. Albo chociaż osiołek.
Ilość słów: 0
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław