Post
autor: Sokolnik » 04 sty 2022, 1:22
"Doprawdy?". Dlaczego jeszcze nigdy nie słyszał, by ktoś zadawał to pytanie faktycznie oczekując odpowiedzi? Niemniej jednak, jakikolwiek miał ten wyraz wywołać efekt, to go wywołał. Lub podobny. Gerhard obejrzał się za siebie i zaklął w duchu, machnąwszy ręką, jakby chciał dać do zrozumienia, że nikt nie wejdzie. Skarcił się w myślach, za ten pokaz roztrzęsienia, zupełnie tak jakby zamiast rajmerowego popychadła naszły go byłe kobiety lub - co gorsze - ofiary. Przetarł szybko twarz rękami - gest nader wymowny, ale przecież odsłonił już nie tylko karty, ale i miękkie, więc co za różnica ile jeszcze razy da po sobie poznać, że niespodziewane odwiedziny są mu co najmniej niewygodne. Głębszy oddech pozwolił uspokoić miriady myśli, krążące po najciemniejszych meandrach ludzkiego umysłu. Pochwały puścił mimo uszu, bowiem nie wiadomo ile by cukrzył Apostoł, Gerhard miał TO uczucie. To, które szepcze górnikom o nadchodzącym tąpnięciu, które każe matkom odwrócić się w stronę dziecka, by sprawdzić, czy gdzieś nie lezie i to, które pięściarza mobilizuje do podniesienia zawczasu prawej gardy. Większość istot prawdopodobnie ucieszyła by się z takiego komentarza względem swojej osoby, w końcu w udziale przypadło mu pracować z człowiekiem niebezpiecznym, a tacy najlepiej jak są zadowoleni. Drobnym niuansem była tylko cienka żyłka, zawinięta na szyi Gerharda, jakby był prowadzanym kundlem, którą Rajmer zaciskał ciaśniej i ciaśniej, wszystko zaliczając na poczet długu. Jednego, drobnego błędu jaki popełnił, a który sprawił, że im mocniej wił się w tych grząskich piaskach, tym głębiej się zapadał. — Rad jestem. — Mruknął jedynie, nie wdając się w dyskusję na temat jakości swoich usług względem ciemnej strony monety.
Wódki. — Nie ma — Mruknął, sięgając pod ladę. — Mam soddeński trójniak w piwniczce. Albo pieprzówkę, tutaj — Wyciągnął butelkę na stół. Butelkę, od której zaszumiało w uszach mosiężnym dźwiękiem grzechu.
Ciasno. Przede wszystkim było ciasno. Sękate, nieheblowane, ostre deski, które drzazgami kaleczyły jego ciało, otulały mocno jego drżące ciało. Od góry stary koc, woniejący intensywnym, ostrym fetorem moczu wgryzał się tak mocno w nozdrza, że w oczach łzy stawały okoniem, próbując uciekać w głąb oczu. Wilgotną podłogę co chwila podmywało rzeczne uderzenie, rozbijające się o rozklekotaną, ledwie stojącą w miejscu chatę rybaka. Czarna od błotnistej ziemi stopa, zawirowawszy wokół koca, szukała schronienia w wełnistym, szorstkim włosiu. Ta, której but o odchodzącej podeszwie, stanowiącej szyderczy uśmiech wraz z czubkiem, wystawała poza przykrycie, zbyt krótkie by objąć całość jego sylwetki. Żółte, nakrapiane czerwienią i pomarańczem, wymiociny ściekały ze skrzyni, która stanowiła ostatni z murów w jego zamku. Kąt chaty stanowił zatem jego fortecę, schron przed wszystkim tym, co spływało teraz lepkimi, gęstymi kroplami żytniej po pustej butelce, dając świadectwo temu, ile chwil temu Bednarz pociągnął ostatni łyk do swojej mrocznej rzeczywistości, która cieniami przysłaniała mu obraz. Wszystko było takie... gładkie. Kołysało się w rytm, do którego w końcu mógł usnąć. Mieniło się dziwnymi, białymi plamami, które nie pozwalały mu dostrzec okropieństw tego świata. Szum alkoholu we krwi uciszał i uspokajał... uciszał kwilenie dzieci, krzyki matek, wylewające się wnętrzności mężczyzn. Odrętwiała twarz nie czuła już łez. Niczego nie czuł. Leżał tak, poszukiwany przez rodziny ofiar, ale i własnych ludzi, którzy nie mogli znaleźć go trzeci dzień z rzędu. A on tu trwał. Wciśnięty w róg, w który sam siebie zapędził. Kwilący, choć nie słyszał sam siebie. Drżący w delirycznym pragnieniu, choć nie czuł już nic. Nie mogącą utrzymać butelki ręką, sięgnął do kieszeni, wyciągając ostatni listek z prochem białym jak śnieg, który pomagał odsunąć od siebie ciało. Uśmiechnął się i przyjął w nos ostatnią porcję, która wygasiła nawet smród jego własnego moczu. Odchylił łeb i zanurzył się w gęstej, lepkiej mazi. Potylica huknęła o drewno, a świerszcze zagrały pogrzebowego marsza gdzieś w szuwarach poza chatą. Nareszcie. Nareszcie czuł, jak wyglądało bezpieczeństwo.
— Nie piję siwej. Od jakiegoś czasu. — Powiedział, a słowa przecisnęły mu się przez gardło z wysiłkiem i suchością, z której musiał oblizać wargi. Skrzywił się mocno, czując, że ktokolwiek przed nim siedział, miał wszystkie przewagi, jakie tylko można sobie wyobrazić. Na dźwięk starego imienia wzdrygnął się tylko, bo żelazny sztylet czasu przesunął mu się lodowatym ostrzem po karku. — Kurt umarł pod Vengerbergiem. Nie wiem o czym waść mówisz. Gerhard wystarczy, na nic tytuły gdy człowiek gnije razem z drewnem, które mu przechodzi przez palce. — Oh, jakżeby zatopił palce w gardzieli Apostoła. Jakże by mu wyrwał grdykę i patrzył, jak krztusi się własnymi słowami. Deptałby mu ręce, którymi teraz wyciągał na wierzch brudy z jego przeszłości, nie mówiąc przecież właściwie nic takiego, co mógłby uznać za obrazę. Oh, jakże... niestety - nie zawsze dostaje się to, czego się pragnie. — Ogórki mam. Chyba. Chwileczkę. — Mruknął, nadal niepocieszony, ale co mu zostało, jak tylko spełnić prośbę i liczyć na to, że człowiek rychło wyniesie się z jego przybytku. Idąc w stronę piwniczki obrócił jeszcze raz plakietkę, naprawiając swoje faux pas.
Gdy wrócił, postawił przed gościem niewielki słoik z kiszońcami, kieliszek lub kubek - w zależności od tego co wybrał - i nalał mu proszonego alkoholu. Zapewne wódki, bo kto miód przegryza ogórem? — W czym mogę pomóc? Poza wiktem, hm? — Mruknięcia Gerharda mogłoby właściwie już złożyć się w jakąś gamę dźwięków, tak różnorodnie wyrażał fakt niezadowolenia rozmową i swoisty niepokój przed nieznanym.
Ilość słów: 0
You must beware of black haired girls. Else, one will cause your death.