ALVAR
Szczątków nie było.
Kiedy wszedł do grobowca, uderzyła go fala przenikliwego chłodu. Poczuł, jak jeżą mu się na karku drobne włoski, zobaczył wydobywającą się z ust parę, gdy przemówił do zjawy. Ta nie poruszyła się ani nie odpowiedziała. Dalej wskazywała na katafalk, który Alvar obchodził łukiem. Spojrzawszy nań przelotnie, dostrzegł podobiznę młodej, śpiącej kobiety o gęstych lokach. Była wyrzeźbiona z niezwykłą maestrią. W dłoniach trzymała lustro, na którym ozdobną szwabachą wykuto:
LIGIA VON RENO DURENTIUS
1251 — 1271
Mgła wypływająca ze zjawy wypełniała dno krypty coraz zawiesistszym oparem. Filozof brodził w nim po kolana. Zjawisko tkwiło w miejscu, ale nie było „stałe” w swej istocie. Kiedy zbliżył się wystarczająco, dostrzegł, że mieni się i kłębi wewnątrz, jakby owiewały ją od środka pajęcze woale albo lustra odbijały się w innych zwierciadłach bądź taflach wód. Magister zobaczył zarys kobiecej twarzy, który zaraz ustąpił bezładnej plątaninie kończyn, ta zaś przedzierzgnęła się w powiewające na wietrze loki, a krótko potem otwarte do krzyku usta i szkło w szkle o kanciastych brzegach.
... otwórz... zobacz... nie pozwól...
Echo, szept, omam słuchowy? Cokolwiek to było, odbiło się nikłym dźwiękiem od ścian grobowca, wsiąkając w nie, wsiąkając w Alvara. Nie czuł ze strony zjawy zagrożenia, jedynie bezbrzeżny smutek i żal, choć medalion drgnął mocniej, gdy spojrzał na podobiznę zmarłej.
Wpatrując się w zjawę, kątem oka dostrzegł, że płyta leżała nieco asymetrycznie względem części spodniej. Kiedy pchnął ją ostrożnie i zajrzał do środka, zobaczył wyrysowane na ścianach i dnie sigile. Część z nich rozpoznał jako przynależne goecji, ale zmodyfikowane w jakiś przedziwny sposób i uzupełnione innymi, których — był tego pewien — nigdy wcześniej nie widział.
Szczątków nie było.
Kiedy wychodził z grobowca, kopnął coś w przejściu, a nadchodzący od strony ławek Reginald podniósł znalezisko. Był to bogato zdobiony, wyszywany perłami i rubinami w kształt czaszki, jedwabny woreczek, idealny, by pomieścić garść monet.
—
Nie wiedziałem, że jesteś hieną cmentarną, Alvarze.
Na szczęście zagadnięta przez Liannę Atalia zdawała się nie dostrzegać w zapadłej ćmie, że Filozof wychodzi właśnie z krypty jej niedawno zmarłej bratowej.
VENTIOS
Bernhard pomógł Ventiosowi stanąć na nogi, po czym ujął go pod ramię i zwrócił kroki w kierunku schodów. Jeśli szlachcic obrócił jeszcze rozbolałą głowę ku bawialni, spostrzegł, że kominek jest wygaszony, a w uszach zadzwoniła mu cisza, przerwana dopiero głosem profesora.
—
Chyba powinien pan odpocząć, panie Mastarn — rzekł, rozważnie dobierając słowa. —
A na pewno napić się odrobinę czegoś mocniejszego, dla lepszego krążenia krwi. Takie omdlenia mogą być bardzo niebezpieczne dla zdrowia. Mówię to jako naukowiec i, zdaje się, pański rówieśnik.
—
Gdzie pana ulokowano? — zapytał Berlifitzing, gdy już wspięli się na piętro i stanęli na rozwidleniu korytarza. —
Zresztą, nieważne — dodał szybko, widząc konfuzję na twarzy Ventiosa, któremu wizja wciąż tkwiła klinem w umyśle. —
Ugoszczę pana u siebie, proszę tędy.
Kiedy sunęli szerokim, wyściełanym czerwoną materią holem, w pewnym momencie dotarli do miejsca, z którego widać było vis-a-vis skrzydło wschodnie wraz z doklejoną doń wysoką wieżą i rozciągającym się w dole dziedzińcem pomiędzy. Profesor zatrzymał się tam, by odnaleźć klucz do pokoju, a w międzyczasie wzrok Ventiosa zawiesił się na czymś w oddali. Początkowo nie wiedział, na co patrzy, ale po chwili, kiedy skupił się i zmrużył oczy, zobaczył swego szwagra.
Durentius migał mu w owalnych oknach wieżycy, chodząc w tę i z powrotem, mówiąc coś i gestykulując. Mastarn, choć patrzył długo i pod różnymi kątami, nie dostrzegł, by w pomieszczeniu z Solomonem znajdował się ktoś jeszcze.
—
O, jest! — przerwał podglądactwo profesor. —
Proszę, zapraszam.
Pokój gościnny był przestronny i ładnie urządzony, choć nieco woniało w nim myszami. Bernhard chyba też to poczuł, bo zaraz po wejściu, uchylił okno i dopiero potem odnalazł trunek, którym poczęstował Ventiosa. Wiatr stuknął okiennicą i szerzej otworzył skrzydło. W komnacie rozszedł się zapach zastałego stawu i kumkot żab.
—
To postawi pana na nogi — orzekł, samemu też sobie polewając. —
Na raz, panie Mastarn i na zdrowie!
Nagle drzwi stanęły otworem, a w nich Ilaria i Helena, pierwsza odziana w futro z lisów, druga w przepięknie haftowaną opończę z delikatnej i lekkiej wełny.
—
Tutaj jesteście!
—
A już myślałyśmy, że wystawiliście nas do wiatru, panowie — rzuciła Ilaria, znacząco zerkając na Ventiosa, po czym podeszła do otwartego okna i odetchnęła głęboko. —
Widok też mają oczywiście lepszy. Spójrz, Heleno, stąd widać staw. Cudnie mieni się w świetle księżyca.
—
Czy dziś ma być pełnia? — zapytała von Rogutz, opierając się zalotnie o ramię rudowłosej. —
Wygląda wtedy doprawdy magicznie! Panowie tam byli?
—
Nie, nie, skądże! To znaczy, nigdy byśmy pań nie zostawili samych, prawda, panie Mastarn? Jakżeby to o nas świadczyło!
Zaczerwieniony tyleż od trunku, co od straszliwej insynuacji, profesor poprawił kaftan i grzecznie zainteresował się stawem.
—
Moja skromna osoba nie miała przyjemności, ale pan Mastarn z pewnością bywał tam nie raz. Natomiast księżyc... — Zamyślił się, policzył coś w myślach i na palcach i rzekł, uśmiechając się do Heleny: —
Nie inaczej, pełnia wypada dzisiaj, panno Heleno.
—
Noc czarów! — zachwyciła się blondynka teatralnie. —
Koniecznie zatem — nad staw!
—
Źle się czujesz, mój drogi? — Ilaria musnęła Ventiosa po policzku. —
Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
POWELL
Bianca spojrzała na Powella z nutą niepokoju w ciemnych oczach. Poisson tylko machnęła ręką, była zajęta czymś innym, próbując zlokalizować zapach, który ich owionął i nie ustępował od dłuższej chwili.
—
To musi być gdzieś tu — mamrotała do siebie profesorka. —
Na pewno... Nie mylę się... Gdzieś blisko...
—
N-nic nie słyszałam, Powellu — odparła mu coraz bardziej zaniepokojona Welhalt, której ostre spojrzenie de Loyanela bynajmniej nie umknęło. Kiedy zechciał jej dotknąć, odsunęła się. —
Ani nie widziałam. A to przecież... To tylko liść...
Spojrzeli we dwoje na dłoń Powella. Istotnie, był tam białawy liść o postrzępionych brzegach, nic więcej. Powiewy wiatru świszczały w szczelinach muru, pachniało obłędnie.
—
Gdzie jesteś?! — fuknęła nagle Liboria, nurkując w coraz ciemniejszej gęstwinie.
—
Tutaj! — zawołał przytłumionym głosem Mortimer. —
Chodźcie, moja drogie panie! I pan — dodał mniej entuzjastycznie Bischoff, któremu w końcu udało się przecisnąć przez szparę na drugą stronę muru. —
Panie de Loyanel. Coś wspaniałego!
—
Nie wierzę... — mruknęła Liboria, przeszedłszy przez mur. Patrzyła na Bischoffa z nieskrywaną urazą.
—
Prawda?! — zachwycił się, nie wychwytując nastroju Poisson. —
W życiu nie widziałem — i nie czułem! — czegoś takiego! Niemalże dorównuje to waszym słodkim woniom, moje panie!
Za murem znajdował się mały zagajnik z oczkiem wodnym pośrodku. Otaczały go na wzór korony oszałamiająco pachnące krzewy, obsypane białym kwieciem. Im dłużej patrzyli, a zapadający wieczór był głębszy, tym bardziej rozkwitały i tym intensywniejsza była ich woń.
—
Nyctanthes arbor-tristis — oznajmiła Liboria, godząc się z poszukiwawczą porażką. —
Nocny jaśmin. Pomaga pozbyć się napięcia i niepokoju, sprowadza głęboki i spokojny sen, przywraca równowagę ducha, zwiększa poczucie szczęścia, eliminuje odczuwanie zmęczenia, a także zwiększa wydajność poznawczą.
—
Ależ tu pięknie — szepnęła Bianca, przechadzając się po zakątku. Tu i tam poukrywane były grube świece w kamiennych latarniach, ławeczki i figurki sylfów, co tworzyło iście romantyczną atmosferę.
Uwagę Powella zwróciło jednak coś innego. Za pierścieniem z przyciętych krzewów jaśminu, mignęła mu jakaś postać. Miała jej głos — równie słodki jak woń kwiatów, dokładnie ten sam, który tak go wtedy ujął. Była jednak inna niż wtedy. Wabiła go, kusiła, była ewidentnie chętna. Rozerwana suknia spłynęła nagle na ziemię. De Loyanel między ciemnymi gałązkami dostrzegał bladość jej piersi i szczupłych ramion.
ALEKSANDER
Aleksander i Filip dobiegli na szczyt wzniesienia, stając oko w oko z kolorowymi szybkami oranżerii. „Pan uczony” obchodził budowlę któryś już raz z rzędu, kompletnie nie zwracając uwagi na von Rogutzów. Zajmowało go niesamowicie, że chmara krążących tuż nad przeszkloną kopułą kruków, robi to — wedle jego mniemania — bez najmniejszego powodu.
—
Nie ma tu padliny... — mamrotał. —
Nie ma... Gniazdują?... Niezwykłe... bez precedensu... To niepodobne...
Klutz był teraz w swoim świecie, gapił się na ptaki i notował coś pospiesznie w kajecie. Zachowywał się jak w gorączce albo lekko obłąkany. Kiedy dołączył do nich Piotr, rozejrzał się krytycznie w dal, na boki i ku górze, po czym wszedł do środka oranżerii. Drzwiczki ustąpiły z pełnym pretensji jękiem.
—
Jak myślisz, o co tu chodzi? — zagadnął Filip, oceniając swoje szanse wspinaczkowe w kontekście budowli. —
Durentius ocipiał? Czy Piotr? A jak te kruki, to naprawdę te dusze ten... wiesz?
—
Może byście pomogli — usłyszeli strofujący głos najstarszego brata, a potem pomruk, który brzmiał jak „a nie stoicie jak widły w gnoju. Musiał być to jednak omam słuchowy, gdyż Piotr nie używał podobnie kanajckich sformułowań.
—
Dziwne — zauważył Filip, rozglądając się wokół. —
Tyle ptaków, a piór zero... Przydałyby mi się do strzał. Jak nie urok, to sraczka, co nie, bracie?
Młody roześmiał się i poklepał Aleksandra po plecach, po czym zaczął zdejmować buty.
—
To jak, Olo, jak za dawnych czasów? Kto pierwszy na górze!
Nim Aleksander się obejrzał, Filip zrzucił dublet, chwycił zwisające z konstrukcji pnącza i jął wspinać się po szkle jak morski kot.