Zew Pustkowi
Re: Zew Pustkowi
Ocalali z masakry — jeszcze do niedawna ofiary i uciekinierzy, teraz, dzięki stanowczemu działaniu i współpracy, zdołali wydrzeć losowi niewielkie zwycięstwo. To, co przed chwilą było dla nich śmiertelnym zagrożeniem, teraz pozostawało już jedynie stygnącym i nieruchomym zewłokiem. Chociaż wciąż wzbudzającym reminiscencję respektu swoimi rozmiarami, to zupełnie niezdolnym do tego, aby im zaszkodzić.
Dwoje, a właściwie dwie z nich doszło nawet do wniosku, że nie tylko nie zaszkodzić, ale jeszcze się przydać. Palec stwora, wciąż jeszcze świeży stawił pile Amelii znikomy opór, dzięki czemu kobieta mogła mieć zeń dalszy pożytek, jakikolwiek by on nie był. Wysiłki strzelczyni Firletki dozwoliły zaś pozyszczyć z truchła dwa wciąż jeszcze nieułamane i nadające się do użytku bełty. Stan bardzo dobry, wystrzelone tylko raz.
Śmierć potwora cementowała rodzący się alians, dawała nadzieję na przetrwanie. Bo kto był sam, ten musiał zginąć. Jeśli zaś byli tacy, którzy powątpiewali prawdziwości tego twierdzenia, zawsze mogli zapytać o nie nadbiegającego z pobliskich zarośli łysego mężczyznę ściganego przez wymachującego maczugą ogra.
Nim osiągnęli konsensus względem dalszego nasłuchu i obserwacji, nim przepadli za gęstą zasłoną krzaczorów, z pobliskiej gęstwiny dobiegł ich ryk na tyle gromki i wyraźny, by nikt nie wątpił w powtórzone przez brodatego męża słowa o wciąż czającym się w okolicy zagrożeniu. Włącznie z samym brodatym mężem.
Właśnie wówczas ujrzeli łysego. Łysego, ogorzałego mocnym słońcem, o okazałym podkręconym zawadiacko wąsie. Biegnącego i nieoglądającego się za siebie, a prawie i przed siebie z powodu powiewających na nim w strzępach pajęczyn, które zerwał po drodze klucząc między drzewami. Mąż był sam, nie licząc oczywista ogona w postaci ogra, niemal identycznego z tym, którego niedawno powalili i nawet podobnie rozjuszonego. Główną różnicą było to, że nie tkwił jedną nogą w pułapce. Owa różnica dawała mu zasadniczą przewagę, z którą skrupulatnie wykorzystywał — podczas pogoni sadził wielkie susy, a każdy taki sus nieubłaganie zmniejszał dystans dzielący go od ściganego nieszczęśnika, który z kolei starał się o skrócenie swojego dystansu względem pobojowiska z karawaną.
Zadanie nie należało do najłatwiejszych. Ogr był wściekły jak cholera, a owa wściekłość dodawała mu iście nadludzkiej lotności. Dum. Dum. Dum. W trzech wielgachnych skokach przybliżył się do omotanego pajęczynami łysego niemal na tyle, by dyszeć mu w kark. Dosłownie cale dzieliły go od zawadzenia ogrową maczugą w słabiznę. Ułamki sekund od podzielenia losu Szóstego.
Jako pierwsza z zaskoczenia otrząsnęła się grupa, która jeszcze niedawno musiała salwować się skąpaniem w rzece i skokiem z wodospadu. Karok Menko, niewiele myśląc (w tej sytuacji jak i w ogóle), wystąpił naprzeciw, wprost na trajektorię goniącego uciekiniera z lasu ogra, dzierżąc w ręku tęgi kij z jakiegoś powodu zakończony zwitkiem chrustu służącym do zamiatania. Przeklinający straceńczą krótkowzroczność i brak wyobraźni kompana towarzysze ruszyli mu bez zwłoki w sukurs. Piegowata Ida, dobywszy naprędce solidny garnek z tobołów i wskakując na głaz, ciska go w kierunku ogra. Pudłuje z kretesem, uszkadzając naczynie na mniejszym kamieniu. Schowany za tym samym głazem Tycjan próbuje powtórzyć sztukę z mąką i podkurzaczem, z nie lepszym niż ostatnio rezultatem — udaje mu się zapylić dokładnie wszystko wokół poza samym ogrem, przysłaniając widok przekradającej się w stronę krzaków Amelii.
Człowiek, który nadbiegł od strony lasu, mija Karoka w pędzie. Ostatnim co ujrzy on oraz pozostali, nim mączny pył przesłoni im widok, będzie białowłosy Karok niewzruszony na pozycji, wznoszący miotłę naprzeciw szarżującemu na niego olbrzymowi z maczugą.
Potem wszyscy już tylko usłyszą głuchy trzask, zbolały jęk i tąpnięcie towarzyszące upadkowi czegoś ciężkiego na ziemię.
Oraz zapadającą naraz pośród lasu głuchą ciszę. Mączna chmura, niby bitewny pył albo dymy pobojowiska opada z wolna na ziemię, wirując w powietrzu białymi drobinkami. Spod rozwiewającej się pylistej kurtyny dostrzegają Karoka o włosach białych jak śnieg i żelaznym postanowieniu. Trwającego niewzruszenie w miejscu, ze wciąż dzierżoną w ręku miotłą. I ciężkim, ponad stu kilowym zewłokiem leżącym u jego stóp z maską zaskoczenia zastygłej na szkaradnej twarzy.
Menko zabił ogra.
Dwoje, a właściwie dwie z nich doszło nawet do wniosku, że nie tylko nie zaszkodzić, ale jeszcze się przydać. Palec stwora, wciąż jeszcze świeży stawił pile Amelii znikomy opór, dzięki czemu kobieta mogła mieć zeń dalszy pożytek, jakikolwiek by on nie był. Wysiłki strzelczyni Firletki dozwoliły zaś pozyszczyć z truchła dwa wciąż jeszcze nieułamane i nadające się do użytku bełty. Stan bardzo dobry, wystrzelone tylko raz.
Śmierć potwora cementowała rodzący się alians, dawała nadzieję na przetrwanie. Bo kto był sam, ten musiał zginąć. Jeśli zaś byli tacy, którzy powątpiewali prawdziwości tego twierdzenia, zawsze mogli zapytać o nie nadbiegającego z pobliskich zarośli łysego mężczyznę ściganego przez wymachującego maczugą ogra.
Nim osiągnęli konsensus względem dalszego nasłuchu i obserwacji, nim przepadli za gęstą zasłoną krzaczorów, z pobliskiej gęstwiny dobiegł ich ryk na tyle gromki i wyraźny, by nikt nie wątpił w powtórzone przez brodatego męża słowa o wciąż czającym się w okolicy zagrożeniu. Włącznie z samym brodatym mężem.
Właśnie wówczas ujrzeli łysego. Łysego, ogorzałego mocnym słońcem, o okazałym podkręconym zawadiacko wąsie. Biegnącego i nieoglądającego się za siebie, a prawie i przed siebie z powodu powiewających na nim w strzępach pajęczyn, które zerwał po drodze klucząc między drzewami. Mąż był sam, nie licząc oczywista ogona w postaci ogra, niemal identycznego z tym, którego niedawno powalili i nawet podobnie rozjuszonego. Główną różnicą było to, że nie tkwił jedną nogą w pułapce. Owa różnica dawała mu zasadniczą przewagę, z którą skrupulatnie wykorzystywał — podczas pogoni sadził wielkie susy, a każdy taki sus nieubłaganie zmniejszał dystans dzielący go od ściganego nieszczęśnika, który z kolei starał się o skrócenie swojego dystansu względem pobojowiska z karawaną.
Zadanie nie należało do najłatwiejszych. Ogr był wściekły jak cholera, a owa wściekłość dodawała mu iście nadludzkiej lotności. Dum. Dum. Dum. W trzech wielgachnych skokach przybliżył się do omotanego pajęczynami łysego niemal na tyle, by dyszeć mu w kark. Dosłownie cale dzieliły go od zawadzenia ogrową maczugą w słabiznę. Ułamki sekund od podzielenia losu Szóstego.
Jako pierwsza z zaskoczenia otrząsnęła się grupa, która jeszcze niedawno musiała salwować się skąpaniem w rzece i skokiem z wodospadu. Karok Menko, niewiele myśląc (w tej sytuacji jak i w ogóle), wystąpił naprzeciw, wprost na trajektorię goniącego uciekiniera z lasu ogra, dzierżąc w ręku tęgi kij z jakiegoś powodu zakończony zwitkiem chrustu służącym do zamiatania. Przeklinający straceńczą krótkowzroczność i brak wyobraźni kompana towarzysze ruszyli mu bez zwłoki w sukurs. Piegowata Ida, dobywszy naprędce solidny garnek z tobołów i wskakując na głaz, ciska go w kierunku ogra. Pudłuje z kretesem, uszkadzając naczynie na mniejszym kamieniu. Schowany za tym samym głazem Tycjan próbuje powtórzyć sztukę z mąką i podkurzaczem, z nie lepszym niż ostatnio rezultatem — udaje mu się zapylić dokładnie wszystko wokół poza samym ogrem, przysłaniając widok przekradającej się w stronę krzaków Amelii.
Człowiek, który nadbiegł od strony lasu, mija Karoka w pędzie. Ostatnim co ujrzy on oraz pozostali, nim mączny pył przesłoni im widok, będzie białowłosy Karok niewzruszony na pozycji, wznoszący miotłę naprzeciw szarżującemu na niego olbrzymowi z maczugą.
Potem wszyscy już tylko usłyszą głuchy trzask, zbolały jęk i tąpnięcie towarzyszące upadkowi czegoś ciężkiego na ziemię.
Oraz zapadającą naraz pośród lasu głuchą ciszę. Mączna chmura, niby bitewny pył albo dymy pobojowiska opada z wolna na ziemię, wirując w powietrzu białymi drobinkami. Spod rozwiewającej się pylistej kurtyny dostrzegają Karoka o włosach białych jak śnieg i żelaznym postanowieniu. Trwającego niewzruszenie w miejscu, ze wciąż dzierżoną w ręku miotłą. I ciężkim, ponad stu kilowym zewłokiem leżącym u jego stóp z maską zaskoczenia zastygłej na szkaradnej twarzy.
Menko zabił ogra.
Ilość słów: 0
- Sokolnik
- Posty: 21
- Rejestracja: 14 lis 2021, 22:02
- Miano: Gerhard de Mischling
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Zew Pustkowi
W to wszystko nie dało się kurwa uwierzyć. Przecież nie mógł tak skończyć. On, z wielkiej, wspaniałej (choć nieco przeklętej i zubożałej) rodziny. Dziedzic fortuny, powiązań i połączeń handlowych. Nie mógł zdechnąć pod cielskiem bestii śmierdzącej bardziej niż jego niedoszli towarzysze, najprawdopodobniej jako smażone girlandy z podrobów. Po prostu nie. Wycofywał się zatem pędem na z góry upatrzone pozycje, a właściwie to gdziekolwiek byleby dalej od pędzącego za nim gargantuicznego monstrum, na które z jakiegoś powodu się porwali. Tytus nie dopuszczał oczywiście do siebie myśli, że ktoś może nie chcieć mu pomóc. Wierzył przecież głęboko w ludzkie serce, jedność w nieszczęściu i dobro człowiecze. W końcu nie raz je wykorzystywał. Tupot nóg rozbrzmiewał jednak coraz bardziej, a on przecież nie nawykł do długodystansowych ucieczek. Płuca paliły żywym ogniem, oddech wyciskał się z gardzieli z coraz większym sapaniem. Mięśnie, chwytane w żelazne obręcze skurczy, powoli zaczynały odmawiać posłuszeństwa. I wtedy to się stało. Bialowłosy zbawiciel, dzierżący tajemną broń stanął pewnie, a pewnością ta wywołał też pewność w Tytusie. Krawiec minął go i nie mógł odmówić sobie obejrzenia się za siebie, by dojrzeć ten efekt zniszczenia. To dzieło apokalipsy, zwiastuna śmierci przy pracy. Gdy zaś ogr padł, Tytus wyrzucił ręce wysoko do góry w zwycięskim okrzyku, jakoby to on zadał ostateczny cios. — TAK! TAK KRÓLU ZŁOTY! — Roześmiał się i pobiegł do Menko, poklepać go po ramieniu, a następnie wprost do ogra. — I co teraz?! I co kurwa?! Ty zasmarkana, obsrana, pierdolona kupo mięsa?! Jak byś miał mózg, to może by Ci się udało, a tak? Ha! Żryj piach! — Wiązankę pełną radości z przeżycia okrasił kilkoma kopnięciami w ogrzy czerep, po czym zdał sobie sprawę, że są przecież inne - ważniejsze rzeczy, które musi zrobić. Zanim jednak to - musiał jakoś zająć resztę gapiów.
— Dzięki Ci, o Potężny Wojowniku! — Zaczał, podchodząc do Menko z ukłonem i nawet nie musiał zbytnio udawać wdzięczności, bo ta przecież zatliła się w sercu plugawym i czarnym jak smoła. - Błagam, pomóżcie mi jeszcze. W lesie leży trójka moich towarzyszy, przy wielkim głazie na polanie po drugiej stronie drzew. Błagam, pomóżcie ich pozbierać. Może jeszcze któregoś się da uratować. Ogr nas zaszedł, nie mieliśmy szans na reakcję. Ja jestem krawcem, spróbuję poszukać igieł w resztkach z pochodu i może uda mi się zaszyć rany. Błagam, tam. Pomóżcie - Wskazał jeszcze raz kierunek, z którego uciekał, a następnie ruszył, jak zapowiedział - w stronę karawany, a właściwie jej czoła. Dokładnie tam, gdzie mógł znaleźć to, czego szukał. Jeżeli się nie udało, spróbował tam, gdzie natknęli się na ogra wieszającego paciorki z jelit. Dopiero wtedy - czy też znalazł przedmiot, czy też nie - wrócił na polanę, gdzie życie tracili jego towarzysze, żywo właściwie zainteresowany, czy tamtej zgrai uda się kogoś podniesć. Jak nie, to należy pamiętać o podniesieniu topora i tasaka. Łopata w sumie też...
— Dzięki Ci, o Potężny Wojowniku! — Zaczał, podchodząc do Menko z ukłonem i nawet nie musiał zbytnio udawać wdzięczności, bo ta przecież zatliła się w sercu plugawym i czarnym jak smoła. - Błagam, pomóżcie mi jeszcze. W lesie leży trójka moich towarzyszy, przy wielkim głazie na polanie po drugiej stronie drzew. Błagam, pomóżcie ich pozbierać. Może jeszcze któregoś się da uratować. Ogr nas zaszedł, nie mieliśmy szans na reakcję. Ja jestem krawcem, spróbuję poszukać igieł w resztkach z pochodu i może uda mi się zaszyć rany. Błagam, tam. Pomóżcie - Wskazał jeszcze raz kierunek, z którego uciekał, a następnie ruszył, jak zapowiedział - w stronę karawany, a właściwie jej czoła. Dokładnie tam, gdzie mógł znaleźć to, czego szukał. Jeżeli się nie udało, spróbował tam, gdzie natknęli się na ogra wieszającego paciorki z jelit. Dopiero wtedy - czy też znalazł przedmiot, czy też nie - wrócił na polanę, gdzie życie tracili jego towarzysze, żywo właściwie zainteresowany, czy tamtej zgrai uda się kogoś podniesć. Jak nie, to należy pamiętać o podniesieniu topora i tasaka. Łopata w sumie też...
Ilość słów: 0
You must beware of black haired girls. Else, one will cause your death.
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Zew Pustkowi
Gdy mączna mgła przesłoniła scenę teatru działań bitewnych, a z jej głębi dało się słyszeć trzask i łupnięcie, byli pewni, że to albinos padł pod naporem ogrzej maczugi. Ida ryknęła gniewnie i wzięła zamach drugim garnkiem, by pomścić druha, ale nie cisnęła naczyniem. Coś ją powstrzymało, coś było nie tak.
Za cicho.
Cisza, która opadła na pobojowisko wraz z białym pyłem, rychło odsłoniła widok niecodzienny, jeśli nie nieprawdopodobny — oto samojeden człowiek, białowłosy jak starzec, stał naprzeciw powalonego belghetha. Ściskał oburącz sękatą lagę zwieńczoną chruściskiem i dyszał bezgłośnie. Muskularne barki unosiły się, gdy nabierał wielkie hausty powietrza i to był cały ruch, jaki imał się kamiennej sylwety bohaterskiego zamiatacza.
Przynajmniej do momentu, w którym czyjś głos nie zburzył tej sceny jak z batalistycznego malowidła głośnym okrzykiem. Menko drgnął, klepnięty w ramię, i spojrzał na mężczyznę, który naraił im schadzkę z kolejnym ogrem, po czym odwrócił się do swoich towarzyszy i rzekł to, co wszyscy zdążyli już dostrzec, choć niekoniecznie zinternalizować:
— Menko zabił ogra.
— TAAAK! — wydarła się radośnie pszczelarka, zeskakując z głazu. — MENKO POGROMCA OGRÓW!
Tycjan złapał rozentuzjazmowaną Idę w locie, wypuścił ją jak rozbrykane dziecko. Dziewczyna pobiegła do Menka i rzuciła mu się na szyję. Piekarczyk ruszył za nią, ale obejrzał się przez ramię, jakby ciekaw czegoś, a napotkawszy spojrzenie jasnowłosej Solveig oraz złapawszy filuterne mrugnięcie Rdeścik, speszył się, spiekł raka i wypieprzył jak długi.
— Dobra robota, Karoku — pochwaliła oszczędnie, ale szczerze Amelia, podchodząc do albinosa. Piły jednak nie schowała. Bacznie, choć nienachalnie, obserwowała poczynania niedoszłej ofiary ogra i słuchała jego szczebiotania. Coś jej zgrzytało w tej uniżoności. W Brax nie brakowało cwaniaków, w swojej szemranej karierze zdążyła poznać ów specyficzny typ człowieka i jedno wiedziała na pewno — najdłużej na powierzchni utrzymywali się ci najbardziej kameleonowaci. I bezduszni.
— Oni nie mieli szans na reakcję — poprawiła go spokojnie, bez krztyny agresji czy wyrzutu w głosie. — Ty uciekłeś.
— Kto by nie uciekł! — wtrąciła się Ida, przejęta relacją nieznajomego. Łyknęła wszystko jak młody pelikan, na jej drobnej, piegowatej twarzy malowało się współczucie. — MUSIMY mu pomóc!
— Jak? — zapytała Amelia rzeczowo. — Nie ma wśród nas medyka.
Za cicho.
Cisza, która opadła na pobojowisko wraz z białym pyłem, rychło odsłoniła widok niecodzienny, jeśli nie nieprawdopodobny — oto samojeden człowiek, białowłosy jak starzec, stał naprzeciw powalonego belghetha. Ściskał oburącz sękatą lagę zwieńczoną chruściskiem i dyszał bezgłośnie. Muskularne barki unosiły się, gdy nabierał wielkie hausty powietrza i to był cały ruch, jaki imał się kamiennej sylwety bohaterskiego zamiatacza.
Przynajmniej do momentu, w którym czyjś głos nie zburzył tej sceny jak z batalistycznego malowidła głośnym okrzykiem. Menko drgnął, klepnięty w ramię, i spojrzał na mężczyznę, który naraił im schadzkę z kolejnym ogrem, po czym odwrócił się do swoich towarzyszy i rzekł to, co wszyscy zdążyli już dostrzec, choć niekoniecznie zinternalizować:
— Menko zabił ogra.
— TAAAK! — wydarła się radośnie pszczelarka, zeskakując z głazu. — MENKO POGROMCA OGRÓW!
Tycjan złapał rozentuzjazmowaną Idę w locie, wypuścił ją jak rozbrykane dziecko. Dziewczyna pobiegła do Menka i rzuciła mu się na szyję. Piekarczyk ruszył za nią, ale obejrzał się przez ramię, jakby ciekaw czegoś, a napotkawszy spojrzenie jasnowłosej Solveig oraz złapawszy filuterne mrugnięcie Rdeścik, speszył się, spiekł raka i wypieprzył jak długi.
— Dobra robota, Karoku — pochwaliła oszczędnie, ale szczerze Amelia, podchodząc do albinosa. Piły jednak nie schowała. Bacznie, choć nienachalnie, obserwowała poczynania niedoszłej ofiary ogra i słuchała jego szczebiotania. Coś jej zgrzytało w tej uniżoności. W Brax nie brakowało cwaniaków, w swojej szemranej karierze zdążyła poznać ów specyficzny typ człowieka i jedno wiedziała na pewno — najdłużej na powierzchni utrzymywali się ci najbardziej kameleonowaci. I bezduszni.
— Oni nie mieli szans na reakcję — poprawiła go spokojnie, bez krztyny agresji czy wyrzutu w głosie. — Ty uciekłeś.
— Kto by nie uciekł! — wtrąciła się Ida, przejęta relacją nieznajomego. Łyknęła wszystko jak młody pelikan, na jej drobnej, piegowatej twarzy malowało się współczucie. — MUSIMY mu pomóc!
— Jak? — zapytała Amelia rzeczowo. — Nie ma wśród nas medyka.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
- Michu
- Posty: 36
- Rejestracja: 28 lis 2021, 12:52
- Miano: Voron
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Zew Pustkowi
Wszystko wyglądało zbyt pięknie i działo się zbyt szybko, by ekipa firletkowo-trakthorowa miała jakiekolwiek szanse zabłysnąć raz jeszcze. Może to i dobrze. Może limit został wyczerpany. A jeśli nie, to warto było zachować resztkę fartu na później.
Jeden mąż dołączyli do wiwatów, choć niektórzy mniej ochoczo — Rdeścik naburmuszyła się widocznie i podeszła do trupa, by ocenić, czy na pewno padł od uderzenia miotłą.
— Medyka nie mamy, ale nie zaszkodzi poudawać. Czasem i to pomaga — wreszcie, NARESZCIE, odezwał się Jobst, racząc towarzystwo czymś więcej niż swym zwyczajnym popisem wrodzonej obślizgłości. — A jeśli nie, to na ich miejscu nie chciałbym zdechnąć sam.
Trakthor tylko przytaknął i westchnął, a Firletka zamyśliła się, wodząc nieprzytomnym spojrzeniem po twarzach "ocalałych"
Rdeścik natomiast, w dalszym ciągu zajęta była dokładnymi oględzinami. Widziała tą cholernie wielką ranę na plecach wielgusa, gdy zaś reszta drużyny ruszyła za Tytusem, dziewczę dostrzegło też ślady krwi. Nie trzeba było być mistrzem celnych obserwacji, by dostrzec równy, bordowy szlak, który ciągnął się przez całą przebytą ścieżkę. Ogr był ranny i wcale nie zdechł od palnięcia przez łeb.
Nie powiedziała jednak ani słowa, bo... Nie chciała. Ludzie potrzebowali bohatera. Potrzebowali też kolejnego ziarna tej durnej, ludzkiej, ale i krzepiącej nadziei. Bo i nic innego im nie zostało. Poza tym, Rdeścik nie należała do idiotek. I miała serce po właściwej stronie.
Jeden mąż dołączyli do wiwatów, choć niektórzy mniej ochoczo — Rdeścik naburmuszyła się widocznie i podeszła do trupa, by ocenić, czy na pewno padł od uderzenia miotłą.
— Medyka nie mamy, ale nie zaszkodzi poudawać. Czasem i to pomaga — wreszcie, NARESZCIE, odezwał się Jobst, racząc towarzystwo czymś więcej niż swym zwyczajnym popisem wrodzonej obślizgłości. — A jeśli nie, to na ich miejscu nie chciałbym zdechnąć sam.
Trakthor tylko przytaknął i westchnął, a Firletka zamyśliła się, wodząc nieprzytomnym spojrzeniem po twarzach "ocalałych"
Rdeścik natomiast, w dalszym ciągu zajęta była dokładnymi oględzinami. Widziała tą cholernie wielką ranę na plecach wielgusa, gdy zaś reszta drużyny ruszyła za Tytusem, dziewczę dostrzegło też ślady krwi. Nie trzeba było być mistrzem celnych obserwacji, by dostrzec równy, bordowy szlak, który ciągnął się przez całą przebytą ścieżkę. Ogr był ranny i wcale nie zdechł od palnięcia przez łeb.
Nie powiedziała jednak ani słowa, bo... Nie chciała. Ludzie potrzebowali bohatera. Potrzebowali też kolejnego ziarna tej durnej, ludzkiej, ale i krzepiącej nadziei. Bo i nic innego im nie zostało. Poza tym, Rdeścik nie należała do idiotek. I miała serce po właściwej stronie.
Ilość słów: 0
- Vespera
- Posty: 193
- Rejestracja: 07 cze 2021, 15:44
- Miano: Elspeth Favres
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Zew Pustkowi
— Jeśli masz zaszywać rany towarzyszom równie zręcznie, jak szyjesz im buty, to zrób im ostatnią przysługę i więcej ich nie tykaj tymi swoimi igłami — skomentował cierpko Tassian z rękami założonymi na piersi, bowiem podzielał wątpliwości ponurej kobiety z piłą co do szczerości cudownie ocalałego. A poza tym nie lubił skamlenia, które w przypadku dorosłego mężczyzny brzmiało wyjątkowo żałośnie. Jakby chciał takowe dźwięki admirować, poszedłby sobie posłuchać byle podwórkowego burka w budzie przy jakiejś wiejskiej chacie.
Gdyby tylko na przykład nie utknął w chędożonej dziczy.
— Mamy „medyka” i nie będziemy niczego udawać — ozwał się znów Nydysyjczyk nadętym tonem, a potem zwrócił się bezpośrednio do swojej kompanii: — Zobaczę, czy da się im jeszcze pomóc, a wy w tym czasie przeszukajcie dobytek karawany. Postarajcie się znaleźć broń, sznur, prowiant...
— Wiemy, czego mamy szukać — odezwała się ponuro ciemnoruda i piegowata młódka z jego drużyny, na którą wołali „Eli”. Spieszno jej było przede wszystkim do przepatrzenia twarzy poległych, by ustalić, czy są wśród nich bliskie jej osoby, a ten wypruty z emocji rezoner smęcił jej o jakichś sznurach. — Idź już i nie trać czasu.
— ... A gdy skończycie, ruszcie w naszą stronę — skonkludował Tassian, ostentacyjnie nie zwracając uwagi na wypowiedź dziewczyny. Potem zaś zawinął się na pięcie i poszedł z innymi ocalałymi, którzy udali się w stronę poszkodowanych.
Reszta drużyny bezzwłocznie zaczęła przeszukiwać pozostałości karawany, z wyjątkiem Solveig. Varnorka bowiem swoje poszukiwania rozpoczęła od zlokalizowania w trawie przewróconego znów rudzielca, któremu pomogła odnaleźć pomocną dłoń do powstania.
Gdyby tylko na przykład nie utknął w chędożonej dziczy.
— Mamy „medyka” i nie będziemy niczego udawać — ozwał się znów Nydysyjczyk nadętym tonem, a potem zwrócił się bezpośrednio do swojej kompanii: — Zobaczę, czy da się im jeszcze pomóc, a wy w tym czasie przeszukajcie dobytek karawany. Postarajcie się znaleźć broń, sznur, prowiant...
— Wiemy, czego mamy szukać — odezwała się ponuro ciemnoruda i piegowata młódka z jego drużyny, na którą wołali „Eli”. Spieszno jej było przede wszystkim do przepatrzenia twarzy poległych, by ustalić, czy są wśród nich bliskie jej osoby, a ten wypruty z emocji rezoner smęcił jej o jakichś sznurach. — Idź już i nie trać czasu.
— ... A gdy skończycie, ruszcie w naszą stronę — skonkludował Tassian, ostentacyjnie nie zwracając uwagi na wypowiedź dziewczyny. Potem zaś zawinął się na pięcie i poszedł z innymi ocalałymi, którzy udali się w stronę poszkodowanych.
Reszta drużyny bezzwłocznie zaczęła przeszukiwać pozostałości karawany, z wyjątkiem Solveig. Varnorka bowiem swoje poszukiwania rozpoczęła od zlokalizowania w trawie przewróconego znów rudzielca, któremu pomogła odnaleźć pomocną dłoń do powstania.
Ilość słów: 0
Nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie.
Re: Zew Pustkowi
Po upadku ostatniego ogra pozostałego na miejscu masakry, cztery grupy ocalałych zdawały się być jedynymi rozumnymi istotami pośrodku leśnego traktu. Cztery grupy, jak na istoty rozumne przystało, zdecydowały się na współpracę i podział obowiązków w ramach tejże.
Inicjatywa Tytusa okazała się poszukiwaniem igły w stogu siana. Igłą były igły zaś stogiem — rozbebeszone pobojowisko — wielka mieszanina ludzkich i końskich szczątków, wehikułów i skrupulatnie niszczonego przez ogry dobytku. Nie udało mu się odnaleźć tego, czego szukał, więc po bezowocnej próbie poprowadził pozostałych w kierunku swych rannych towarzyszy. Wraz z nim szedł ten ciemnowłosy i zgryźliwy, powiadający się medykiem. Ubezpieczała ich zaś czwórka, która całkiem niedawno i całkiem chwacko poradziła sobie z zasadzką na ogra. Im wszystkim przewodził Jobst idący na czele drużyny, czujny jak świstak i nadstawiający ucha na każdy szelest. Pochód zamykały dwa piegowato-rudawa parka, podobna do siebie niemal jak rodzeństwo — pszczelarka Ida oraz dźwignięty z pomocą Varnorki młynarczyk Tycjan.
Zapuściwszy się kawałek w głąb lasu, cało i bezpiecznie dotarli na udekorowane girlandami flaków miejsce, w którym powitał ich obraz nędzy i rozpaczy w osobie jasnowłosego młodzika o posturze i ubiorze stracha na wróble. Jared vel Szósty był jedyną kontaktująca osobą, którą zastali na miejscu. Ze starcia z ogrem i drzewem, poza ogólnym osłabieniem spowodowanym lekkim wstrząśnieniem mózgu i omdleniem, wyszedł właściwie bez szwanku. Jedynym trwałym uszczerbkiem była biegnące przez pół twarzy draśnięcie, które rokowało na bardzo efektowną i godną bohatera bliznę, która nierozumiejącemu obliczu młokosa mogła dodać wyłącznie męstwa i powagi.
Inaczej i gorzej rzecz miała się z pozostałymi dwoma. Słowik żył. Jęczał półprzytomny, kiedy podeszli bliżej, a biegły, powiadający się medykiem i smagłolicy osobnik odkrył, że jedyne ramię rzeźnika ma paskudnie naderwany biceps, po tym, jak ogr omal nie wyrwał mu go ze stawu. Sporządziwszy prowizoryczny opatrunek i pozyskawszy z pomocą Jobsta kilka ziół uśmierzających ból, udało im się przywrócić jednorękiego do żywych. Obecnie półrękiego, bo ramieniu przez jakiś czas miało być daleko do pełnej sprawności.
Oparcie Hectora o pień drzewa okazało się niemałym wyzwaniem nawet nie przez słuszne gabaryty dzierżącego topór mężczyzny, ale ze względu na ból, który sprawiała mu siedząca pozycja. Ekspertyza Tassiana poparta reakcjami pacjenta oraz sinokrwawymi wykwitami w okolicy żeber potwierdzała obrażenia wewnętrzne. Odpowiednio obandażowane doskwierały jakby mniej, ale ponury mąż musiał przyzwyczaić się do tego, że każde jego splunięcie będzie naznaczone krwią.
Tymczasem dla dwójki z czwórki pozostałych na pobojowisku osób, poszukiwania okazały się owocne. Przynajmniej w części tyczącej się odzyskiwania zapasów, bo Naylei, żona nieobecnego Dunstana wciąż pozostawała martwa. Ani śladu po Desmondzie i Calebie, Gunnvorze, Trygve. Zniknął nawet wilczur Aki. Białowłosy Świeżo upieczony ogrobójca razem z ciemnowłosą kobietą z piłą mieli własne, a pilne baczenie na pobojowisko, ale ich miny oraz brak reakcji zwiastował, że także nie natrafili na żywych.
W jednej z rozbitych skrzyń Solveig odkryła sześć zdatnych jeszcze do użytku, niepogiętych i niestępionych żelaznych ćwieków. Elianie z rąk jednego z poległych obrońców karawany udało się zaś wyjąć działający i napięty jeszcze samostrzał — prawdziwą machinę z solidnego, polerowanego drewna o potężnych możliwościach naciągu. Potężnych, lecz nie dość szybkich, by były właściciel zdążył je wykorzystać. Do kompletu udało jej się odszukać także dwa bełty.
Inicjatywa Tytusa okazała się poszukiwaniem igły w stogu siana. Igłą były igły zaś stogiem — rozbebeszone pobojowisko — wielka mieszanina ludzkich i końskich szczątków, wehikułów i skrupulatnie niszczonego przez ogry dobytku. Nie udało mu się odnaleźć tego, czego szukał, więc po bezowocnej próbie poprowadził pozostałych w kierunku swych rannych towarzyszy. Wraz z nim szedł ten ciemnowłosy i zgryźliwy, powiadający się medykiem. Ubezpieczała ich zaś czwórka, która całkiem niedawno i całkiem chwacko poradziła sobie z zasadzką na ogra. Im wszystkim przewodził Jobst idący na czele drużyny, czujny jak świstak i nadstawiający ucha na każdy szelest. Pochód zamykały dwa piegowato-rudawa parka, podobna do siebie niemal jak rodzeństwo — pszczelarka Ida oraz dźwignięty z pomocą Varnorki młynarczyk Tycjan.
Zapuściwszy się kawałek w głąb lasu, cało i bezpiecznie dotarli na udekorowane girlandami flaków miejsce, w którym powitał ich obraz nędzy i rozpaczy w osobie jasnowłosego młodzika o posturze i ubiorze stracha na wróble. Jared vel Szósty był jedyną kontaktująca osobą, którą zastali na miejscu. Ze starcia z ogrem i drzewem, poza ogólnym osłabieniem spowodowanym lekkim wstrząśnieniem mózgu i omdleniem, wyszedł właściwie bez szwanku. Jedynym trwałym uszczerbkiem była biegnące przez pół twarzy draśnięcie, które rokowało na bardzo efektowną i godną bohatera bliznę, która nierozumiejącemu obliczu młokosa mogła dodać wyłącznie męstwa i powagi.
Inaczej i gorzej rzecz miała się z pozostałymi dwoma. Słowik żył. Jęczał półprzytomny, kiedy podeszli bliżej, a biegły, powiadający się medykiem i smagłolicy osobnik odkrył, że jedyne ramię rzeźnika ma paskudnie naderwany biceps, po tym, jak ogr omal nie wyrwał mu go ze stawu. Sporządziwszy prowizoryczny opatrunek i pozyskawszy z pomocą Jobsta kilka ziół uśmierzających ból, udało im się przywrócić jednorękiego do żywych. Obecnie półrękiego, bo ramieniu przez jakiś czas miało być daleko do pełnej sprawności.
Oparcie Hectora o pień drzewa okazało się niemałym wyzwaniem nawet nie przez słuszne gabaryty dzierżącego topór mężczyzny, ale ze względu na ból, który sprawiała mu siedząca pozycja. Ekspertyza Tassiana poparta reakcjami pacjenta oraz sinokrwawymi wykwitami w okolicy żeber potwierdzała obrażenia wewnętrzne. Odpowiednio obandażowane doskwierały jakby mniej, ale ponury mąż musiał przyzwyczaić się do tego, że każde jego splunięcie będzie naznaczone krwią.
Tymczasem dla dwójki z czwórki pozostałych na pobojowisku osób, poszukiwania okazały się owocne. Przynajmniej w części tyczącej się odzyskiwania zapasów, bo Naylei, żona nieobecnego Dunstana wciąż pozostawała martwa. Ani śladu po Desmondzie i Calebie, Gunnvorze, Trygve. Zniknął nawet wilczur Aki. Białowłosy Świeżo upieczony ogrobójca razem z ciemnowłosą kobietą z piłą mieli własne, a pilne baczenie na pobojowisko, ale ich miny oraz brak reakcji zwiastował, że także nie natrafili na żywych.
W jednej z rozbitych skrzyń Solveig odkryła sześć zdatnych jeszcze do użytku, niepogiętych i niestępionych żelaznych ćwieków. Elianie z rąk jednego z poległych obrońców karawany udało się zaś wyjąć działający i napięty jeszcze samostrzał — prawdziwą machinę z solidnego, polerowanego drewna o potężnych możliwościach naciągu. Potężnych, lecz nie dość szybkich, by były właściciel zdążył je wykorzystać. Do kompletu udało jej się odszukać także dwa bełty.
Ilość słów: 0
- Sokolnik
- Posty: 21
- Rejestracja: 14 lis 2021, 22:02
- Miano: Gerhard de Mischling
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Zew Pustkowi
Gdy cała grupa ratunkowa pod wezwaniem Ogrobójcy dotarła na miejsce, powitał ich widok opłakany i sromotny. Pogrom jaki miał tu miejsce, zdawał się wydarzyć bardzo szybko i bardzo brutalnie. Szósty - chłopak o posturze wątłej jak wierzbowa nitka, z malowniczo rozkwitającą czerwienią na twarzy, do tej pory kucający przy Hektorze, podniósł się chwiejnie na nogi, gdy usłyszał zbliżające się kroki. Poderwał z trudem katowski topór i trzymając go oburącz, nieco przygarbiony pod ciężarem broni, stanał przed kompanem, odcinając drogę do niego potencjalnym agresorom. Z ostrza wciąż ściekała ogrza krew, a Szósty dyszał ciężko, próbując opanować intensywne dzwonienie w uszach. Strach niemal go paraliżował, ale przecież nie mógłby zostawić towarzyszy podróży na pastwę dzikich zwierząt. Bohaterowie tak nie robią.
Bohaterowie... czy był już jednym z nich? Gdy okazało się, że nadchodząca drużyna nie powzięła złych zamiarów względem jego i dwóch prawie-trupów, ulga wymalowała się na - chłopięcym przecież jeszcze - obliczu. Zdał sobie za to sprawę z jednej, bardzo ważnej rzeczy. Przeżył. Przeżył starcie z ogrem. Nagle urósł, obrósł w piórka i wyprężył lichy tors, prawie jakby dzierżył Ogrobójcę (w sensie, miotłę). I jeszcze będzie miał bliznę! Na pewno! Oby wielką, która rozora jego twarz i powie wszystkim jaki jest męski i odważny, a kobietom nogi same się rozłożą na jego widok. O tak! Gdy Tassian ratował jego znajomków, on sam zerkał ku niewiastom, jakby już teraz same zapraszały go na posłanie z mchu i paproci. Strzygł wzrokiem, błyszczał uśmiechem i puszył się jak paw. — Jestem Szósty! Od zawsze tak na mnie mówią. Dokąd was nogi niosą, drodzy podróżnicy! — Patetyczny ton wypowiedzi sam bohatersko nasunął mu się na ledwie zakończoną mutację strun głosowych. Może którejś oświadczy się w podróży? To by było romantyczne. I z pewnością bardzo bohaterskie.
W tym samym czasie Słowik, niegdyś z pewnością przystojny, teraz ciut otyły jednoręki Rzeźnik, jęczał śpiewnie swoim skądinąd ładnym głosem, nawet gdy prowizoryczny temblak już był założony. Nie omieszkał także podziękować wszystkim za ratunek po dwakroć. W tym akurat zawtórował Tytusowi, który dotarł na miejsce, obwieszczając, że nic nie znalazł i jeszcze raz dziękując za pomoc. Przy okazji szybko ocenił skład drużyny oraz swoje szanse na przejęcie dowodzenia. Póki co, grał zdecydowanie na straconej pozycji. Należało poczekać i zobaczyć kto zajmie decydujące głosy, by później wślizgnąć się w łaski. Albo poderżnąć gardło we śnie. Oba sposoby działały doskonale.
Ostatni do siebie doszedł Hektor - barczysty, wysoki, czarnowłosy mężczyzna z trzydniowym zarostem i okiem ciemnym jak smolne doły. — Dzięki. — Rzucił krótko do medyka, który doprowadził go do porządku i odkaszlną krwistym ulepkiem z juchy i śliny. — Wszystkim. Oddaj to Młody. — Mruknął do Szóstego, zabierając mu zakrwawioną broń, którą od razu zaczął czyścić szmatką zrobioną z koszuli. — Co teraz? Dalej w tym samym kierunku? Tak jak żeśmy szli? Może być ich więcej. — Dodał niechętnie swoim basem, zwiastując kolejne bestie. Z drugiej strony - była ich całkiem solidna grupka, która dała radę dwóm monstrom. Całkiem nieźle, jak na grupę "niktów".
Bohaterowie... czy był już jednym z nich? Gdy okazało się, że nadchodząca drużyna nie powzięła złych zamiarów względem jego i dwóch prawie-trupów, ulga wymalowała się na - chłopięcym przecież jeszcze - obliczu. Zdał sobie za to sprawę z jednej, bardzo ważnej rzeczy. Przeżył. Przeżył starcie z ogrem. Nagle urósł, obrósł w piórka i wyprężył lichy tors, prawie jakby dzierżył Ogrobójcę (w sensie, miotłę). I jeszcze będzie miał bliznę! Na pewno! Oby wielką, która rozora jego twarz i powie wszystkim jaki jest męski i odważny, a kobietom nogi same się rozłożą na jego widok. O tak! Gdy Tassian ratował jego znajomków, on sam zerkał ku niewiastom, jakby już teraz same zapraszały go na posłanie z mchu i paproci. Strzygł wzrokiem, błyszczał uśmiechem i puszył się jak paw. — Jestem Szósty! Od zawsze tak na mnie mówią. Dokąd was nogi niosą, drodzy podróżnicy! — Patetyczny ton wypowiedzi sam bohatersko nasunął mu się na ledwie zakończoną mutację strun głosowych. Może którejś oświadczy się w podróży? To by było romantyczne. I z pewnością bardzo bohaterskie.
W tym samym czasie Słowik, niegdyś z pewnością przystojny, teraz ciut otyły jednoręki Rzeźnik, jęczał śpiewnie swoim skądinąd ładnym głosem, nawet gdy prowizoryczny temblak już był założony. Nie omieszkał także podziękować wszystkim za ratunek po dwakroć. W tym akurat zawtórował Tytusowi, który dotarł na miejsce, obwieszczając, że nic nie znalazł i jeszcze raz dziękując za pomoc. Przy okazji szybko ocenił skład drużyny oraz swoje szanse na przejęcie dowodzenia. Póki co, grał zdecydowanie na straconej pozycji. Należało poczekać i zobaczyć kto zajmie decydujące głosy, by później wślizgnąć się w łaski. Albo poderżnąć gardło we śnie. Oba sposoby działały doskonale.
Ostatni do siebie doszedł Hektor - barczysty, wysoki, czarnowłosy mężczyzna z trzydniowym zarostem i okiem ciemnym jak smolne doły. — Dzięki. — Rzucił krótko do medyka, który doprowadził go do porządku i odkaszlną krwistym ulepkiem z juchy i śliny. — Wszystkim. Oddaj to Młody. — Mruknął do Szóstego, zabierając mu zakrwawioną broń, którą od razu zaczął czyścić szmatką zrobioną z koszuli. — Co teraz? Dalej w tym samym kierunku? Tak jak żeśmy szli? Może być ich więcej. — Dodał niechętnie swoim basem, zwiastując kolejne bestie. Z drugiej strony - była ich całkiem solidna grupka, która dała radę dwóm monstrom. Całkiem nieźle, jak na grupę "niktów".
Ilość słów: 0
You must beware of black haired girls. Else, one will cause your death.
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Zew Pustkowi
— Uch... Dzi-dziękuję... Nie trzeba, na-naprawdę... — Tycjan dukał i mienił się na twarzy wszystkimi odcieniami czerwieni, gdy Solveig po raz drugi w przeciągu kwadransa zbierała go z ziemi. Mimo niemrawych zaprzeczeń i uśmiechów na podobieństwo starej panny, której prawiono komplementy, z ochotą przyjął podaną mu dłoń. Trzymał ją jeszcze chwilę po tym, jak stanął na nogi, o pół uderzenia serca dłużej niż trzeba było, by ostatecznie złapać równowagę.
Zmitygował się, gdy usłyszał za sobą wołanie Idy i puścił rękę Varnorki jak oparzony.
— Odwdzięczę się! — obiecał jej na odchodnym i pobiegł za pszczelarką. Tym razem, o dziwo, nie wywalił się.
Amelia tymczasem miała baczenie na Tytusa, obserwując każdy jego ruch. Mężczyzna zdawał się nie zwracać na nią uwagi, pochłonięty własnymi myślami. I czynnościami, bo ewidentnie czegoś szukał. Pytanie: czego? Bo coś jej podpowiadało, że nie igieł. Ostatecznie podniósł coś z jednego z trupów, ale była niemal pewna, że nie to, na co liczył. Gdy oddalił się w kierunku polany, rozejrzała się baczniej po samym pobojowisku.
To, co zobaczyła nie zwiastowało niczego pokrzepiającego. Jeżeli ktoś jeszcze przeżył pogrom, to tylko po to, by robić za zapasy dla ogrów, które stąd uszły. Nikt z leżących na ziemi, w większości zresztą dość mocno zdekomponowanych, nie zdradzał oznak żywotności. Ironią było to, że wokół leżało tyle surowca, a ona nie miała komu go opchnąć.
Ani nawet jak zebrać i zakonserwować na później.
Rozstrojona marnotrawstwem walających się po pobojowisku organów, z których Stary Fuks złożyłby swoje dzieło na raz, a jej zapłacił tyle, że przez miesiąc mogłaby jeść smażone na maśle węgorzyki, zapijając je przednim wrońskim — westchnęła, co zdarzało jej się raczej rzadko. Jeszcze rzadziej zdarzało jej się westchnąć dwa razy pod rząd, ale doszło i do tego, bowiem na ziemi, w krwawym błocie, leżał rozciągnięty krzyżem Menko.
— Znaleźliście coś przydatnego? — Machnąwszy w duchu ręką na dziwactwa Karoka, zwróciła się do części grupy od medyka, która została, by przeszukać pozostawiony przez ogry burdel, a teraz z wolna zbierała się, by ruszyć ku polanie.
Polanie, na której w tym czasie dokonywał się cud zmartwychwstania, choć niekoniecznie ozdrowień psychicznych. Gdy młodzik, powiadający się Szóstym, zapiał coś o „nogach” i „podróżnikach”, wypinając wątłą pierś, a rozgorączkowanym wzrokiem błądząc po sylwetkach bliźniaczek i jej własnej, Ida zerknęła nań z lekkim przestrachem. Potem, już do końca czynności felczerskich, trzymała się z dala od chłopaka, a jak najbliżej Tassiana, z wypiekami na twarzy obserwując, jak ten pracuje i co chwilę oferując mu swoją pomoc.
— Chyba powinniśmy pomyśleć raczej o rozbiciu obozowiska — odrzekł Hektorowi Tycjan, cokolwiek naburmuszony zainteresowaniem, jakie okazywała medykowi Ida. — Głodni i zmęczeni daleko nie zajdziemy.
Zmitygował się, gdy usłyszał za sobą wołanie Idy i puścił rękę Varnorki jak oparzony.
— Odwdzięczę się! — obiecał jej na odchodnym i pobiegł za pszczelarką. Tym razem, o dziwo, nie wywalił się.
Amelia tymczasem miała baczenie na Tytusa, obserwując każdy jego ruch. Mężczyzna zdawał się nie zwracać na nią uwagi, pochłonięty własnymi myślami. I czynnościami, bo ewidentnie czegoś szukał. Pytanie: czego? Bo coś jej podpowiadało, że nie igieł. Ostatecznie podniósł coś z jednego z trupów, ale była niemal pewna, że nie to, na co liczył. Gdy oddalił się w kierunku polany, rozejrzała się baczniej po samym pobojowisku.
To, co zobaczyła nie zwiastowało niczego pokrzepiającego. Jeżeli ktoś jeszcze przeżył pogrom, to tylko po to, by robić za zapasy dla ogrów, które stąd uszły. Nikt z leżących na ziemi, w większości zresztą dość mocno zdekomponowanych, nie zdradzał oznak żywotności. Ironią było to, że wokół leżało tyle surowca, a ona nie miała komu go opchnąć.
Ani nawet jak zebrać i zakonserwować na później.
Rozstrojona marnotrawstwem walających się po pobojowisku organów, z których Stary Fuks złożyłby swoje dzieło na raz, a jej zapłacił tyle, że przez miesiąc mogłaby jeść smażone na maśle węgorzyki, zapijając je przednim wrońskim — westchnęła, co zdarzało jej się raczej rzadko. Jeszcze rzadziej zdarzało jej się westchnąć dwa razy pod rząd, ale doszło i do tego, bowiem na ziemi, w krwawym błocie, leżał rozciągnięty krzyżem Menko.
— Znaleźliście coś przydatnego? — Machnąwszy w duchu ręką na dziwactwa Karoka, zwróciła się do części grupy od medyka, która została, by przeszukać pozostawiony przez ogry burdel, a teraz z wolna zbierała się, by ruszyć ku polanie.
Polanie, na której w tym czasie dokonywał się cud zmartwychwstania, choć niekoniecznie ozdrowień psychicznych. Gdy młodzik, powiadający się Szóstym, zapiał coś o „nogach” i „podróżnikach”, wypinając wątłą pierś, a rozgorączkowanym wzrokiem błądząc po sylwetkach bliźniaczek i jej własnej, Ida zerknęła nań z lekkim przestrachem. Potem, już do końca czynności felczerskich, trzymała się z dala od chłopaka, a jak najbliżej Tassiana, z wypiekami na twarzy obserwując, jak ten pracuje i co chwilę oferując mu swoją pomoc.
— Chyba powinniśmy pomyśleć raczej o rozbiciu obozowiska — odrzekł Hektorowi Tycjan, cokolwiek naburmuszony zainteresowaniem, jakie okazywała medykowi Ida. — Głodni i zmęczeni daleko nie zajdziemy.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
- Vespera
- Posty: 193
- Rejestracja: 07 cze 2021, 15:44
- Miano: Elspeth Favres
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Zew Pustkowi
Tragikomiczny widok chucherka ledwo dzierżącego katowski topór w bohaterskiej obronie bez ochyby wywołałby salwę śmiechu w igrcach odbywających się na placach stolicy Midlandu, a on sam bez wątpienia odnalazłby się w roli histriona, po spektaklach obsypywanego pocałunkami przez niewiasty w tawernach. Gdyby tylko nie dramatyczne cyrkumstancje, które mroziły krew w żyłach, a bólem, śmiercią i fetorem przypominały wszystkim, iże prędzej im nynie do udziału w krwawych igrzyskach, niźli swawolnych igrcach.
Tassian potraktował anemicznego męża stanu z orężem w dłoni w sobie charakterystyczny sposób, to jest bez słowa go wyminął i nie zaszczycił nawet spojrzeniem, nie uznając go za godnego zwracania nań uwagi. Na jego obronę rzec jednak trzeba, że natychmiast wziął się za opatrywanie rannych, i z ukontentowaniem przyjął wsparcie Jobsta, który sprawnie odnajdywał potrzebne zioła. Wokół nich latała dziewczyna nieustępliwa jak miodna pszczoła, która również spieszyła z chęcią pomocy, lecz wobec stopnia ran poszkodowanych i konieczności szybkiego działania jedyne zadanie, jakie mógł jej zlecić Nydysjanin, to pojenie wodą rannych.
— Ale jeśli będziesz chciała, to w drodze mogę ci pokazać kilka podstawowych opatrunków i leczniczych ziół — dodał Idzie na pocieszenie, uznając, że w sumie dobrze by było, gdyby ktokolwiek w ich kompanii opanował jakiekolwiek podstawy opatrywania ran, na wypadek gdyby on sam zaniemógł lub potrzebował pomocy.
Po przywróceniu ofiar ogra do stanu jako tako funkcjonalnego i pouczenia ich co do konieczności oszczędzania się, naturalnie przyszedł czas na dysputę na temat planu dalszego działania.
— Powinniśmy pomyśleć przede wszystkim o jak najszybszym i najdalszym oddaleniu się od miejsca rzezi — odniósł się natychmiast do propozycji Tycjana. — Zapach krwi rychło zwabi wilki i inne leśne stwory. Ruszmy na południe, chcemy przecież dotrzeć do nowej osady. Na wszelki wypadek możemy obejść część traktu okrężną drogą, przez las, i dopiero za jakiś czas wrócić na gościniec. Mamy przecież Jobsta, który mógłby nas poprowadzić przez ostępy. — Nagle łowczy został nobilitowany przez Tassiana do roli najbardziej kompetentnej osoby w całej zgrai, co było nie lada osiągnięciem, biorąc pod uwagę wysokie standardy intelektualne nydysjańskiego snoba.
— Mamy też kompas, który wziąłem z sobą. I mamy zdrowy rozsądek. A przynajmniej większość z nas go ma — podsumował, nie precyzując jednak, kogo nie zalicza do owych wybrańców. Wspomnienie Menka biegnącego z miotłą na ogra niezręcznie zawisło w powietrzu.
— Zaczekajmy jeno na resztę, która winna zaraz do nas dołączyć.
Wspomniana reszta z kolei w tym czasie właśnie kończyła przeszukiwania resztek karawany.
— Mamy kuszę — odpowiedziała Eliana Amelii dokładnie w tym samym momencie, w którym kilkadziesiąt sążni dalej czarnowłosy osobnik obwieszczał, iż „mamy Jobsta, kompas i zdrowy rozsądek”. — I kilka żelaznych ćwieków — uzupełniła informację o znalezisko Solveig, Varnorka bowiem zajęta była nawoływaniem swojego psa.
— Szkoda czasu. Ruszajmy — rzuciła do wszystkich, łapiąc Solveig za ramię i prawie siłą odwodząc ją od dalszych poszukiwań wilczura, by poszła wreszcie w stronę polany. Na koniec stanowczo odmówiła Balianowi przyjęcia pomocy w niesieniu kuszy. Nie takie ciężary już w życiu nosiła. Dosłowne i metaforyczne.
Tassian potraktował anemicznego męża stanu z orężem w dłoni w sobie charakterystyczny sposób, to jest bez słowa go wyminął i nie zaszczycił nawet spojrzeniem, nie uznając go za godnego zwracania nań uwagi. Na jego obronę rzec jednak trzeba, że natychmiast wziął się za opatrywanie rannych, i z ukontentowaniem przyjął wsparcie Jobsta, który sprawnie odnajdywał potrzebne zioła. Wokół nich latała dziewczyna nieustępliwa jak miodna pszczoła, która również spieszyła z chęcią pomocy, lecz wobec stopnia ran poszkodowanych i konieczności szybkiego działania jedyne zadanie, jakie mógł jej zlecić Nydysjanin, to pojenie wodą rannych.
— Ale jeśli będziesz chciała, to w drodze mogę ci pokazać kilka podstawowych opatrunków i leczniczych ziół — dodał Idzie na pocieszenie, uznając, że w sumie dobrze by było, gdyby ktokolwiek w ich kompanii opanował jakiekolwiek podstawy opatrywania ran, na wypadek gdyby on sam zaniemógł lub potrzebował pomocy.
Po przywróceniu ofiar ogra do stanu jako tako funkcjonalnego i pouczenia ich co do konieczności oszczędzania się, naturalnie przyszedł czas na dysputę na temat planu dalszego działania.
— Powinniśmy pomyśleć przede wszystkim o jak najszybszym i najdalszym oddaleniu się od miejsca rzezi — odniósł się natychmiast do propozycji Tycjana. — Zapach krwi rychło zwabi wilki i inne leśne stwory. Ruszmy na południe, chcemy przecież dotrzeć do nowej osady. Na wszelki wypadek możemy obejść część traktu okrężną drogą, przez las, i dopiero za jakiś czas wrócić na gościniec. Mamy przecież Jobsta, który mógłby nas poprowadzić przez ostępy. — Nagle łowczy został nobilitowany przez Tassiana do roli najbardziej kompetentnej osoby w całej zgrai, co było nie lada osiągnięciem, biorąc pod uwagę wysokie standardy intelektualne nydysjańskiego snoba.
— Mamy też kompas, który wziąłem z sobą. I mamy zdrowy rozsądek. A przynajmniej większość z nas go ma — podsumował, nie precyzując jednak, kogo nie zalicza do owych wybrańców. Wspomnienie Menka biegnącego z miotłą na ogra niezręcznie zawisło w powietrzu.
— Zaczekajmy jeno na resztę, która winna zaraz do nas dołączyć.
Wspomniana reszta z kolei w tym czasie właśnie kończyła przeszukiwania resztek karawany.
— Mamy kuszę — odpowiedziała Eliana Amelii dokładnie w tym samym momencie, w którym kilkadziesiąt sążni dalej czarnowłosy osobnik obwieszczał, iż „mamy Jobsta, kompas i zdrowy rozsądek”. — I kilka żelaznych ćwieków — uzupełniła informację o znalezisko Solveig, Varnorka bowiem zajęta była nawoływaniem swojego psa.
— Szkoda czasu. Ruszajmy — rzuciła do wszystkich, łapiąc Solveig za ramię i prawie siłą odwodząc ją od dalszych poszukiwań wilczura, by poszła wreszcie w stronę polany. Na koniec stanowczo odmówiła Balianowi przyjęcia pomocy w niesieniu kuszy. Nie takie ciężary już w życiu nosiła. Dosłowne i metaforyczne.
Ilość słów: 0
Nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie.
- Michu
- Posty: 36
- Rejestracja: 28 lis 2021, 12:52
- Miano: Voron
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Zew Pustkowi
Rdeścikowi świeciły się oczy na samą myśl o zbieraniu fantów porozrzucanych w malowniczej mozaice pobojowiska, a jednak — z jakiegoś dziwnego powodu — dziewczę w porę wstrzymało swe szabrownicze tendencje. Musiała bowiem zaprezentować się z najlepszej strony:
— Niby Szósty, a jak trzy ćwierci do śmierci — zagadnęła młodzieńca, taksując go uważnym spojrzeniem. W rzeczywistości próbowała ocenić, czy targał ze sobą coś bardziej wartościowego od egzaltowanej mowy. Podała mu dłoń, tym samym oferując pomoc w pozbieraniu się do kupy. W dalszej kolejności zamierzała przeczesać pobojowisko w poszukiwaniu materiałów przydatnych do obozowania: szukała derki, woskowanej płachty materiału lub czegokolwiek, co byłoby w miarę lekkie, nie ciążyłoby podczas marszu, a w razie potrzeby mogło posłużyć do sklecenia prowizorycznego namiotu i okrycia. W poszukiwaniach towarzyszył jej Trakthor, gotów podnosić cięższe elementy, gdyby zaistniała potrzeba wydobycia fantów spod fragmentów wozów lub kawałów końskiego mięcha — jedną taką gicz zresztą zamierzał zabrać ze sobą na kolację.
Na propozycję Tassiana, kolejna osoba na "T" i kolejny nysydjanin, czyli Trakthor, skinął głową, jako że nie miał nic więcej do dodania i absolutnie zgadzał się zarówno na to, by prowadził ich Jobst, jak i na zarys dalszej trasy. Wspomniany przewodnik w tymże czasie buszował jeszcze w zaroślach, osłaniany przez Firletkę, która spoglądała mu przez ramię i koniecznie chciała wiedzieć jakie zioła odnalazł i czemu miały służyć.
Do reszty dołączyli w momencie, gdy padły słowa o kompasie.
— Rozsądek możesz zostawić dla siebie, ale mi udostępnij wichajster — dziki wyciągnął dłoń w stronę nydysjanina, po czym ogarnął wzrokiem wszystkich obecnych.
— Odejdziemy kawałek i rozbijemy obóz przy skraju lasu, by mieć na widoku gościniec. Jak tylko kto będzie zmęczony, niech łaskawie informuje, wtedy zrobimy popas. Trzymamy się razem, nie łazimy za grzybami i nie gonimy wiewiórek, choćby miały najśliczniejsze rude ogonki — niby oczywiste, ale widać było sardoniczną iskrę w błękicie spojrzenia łowczego, gdy starannie wymawiał zgłoski i spoglądał na Menko.
— No, zrozumiano? To teraz żywo, wyciągamy kulasy. I smukłe nożyny... — mrugnął do Solveig i obejrzał się za bliźniaczkami, jakby kontrolowanie ich obecności weszło mu w krew. A może po prostu obawiał się, że po swym komentarzu o smukłych nożynach będzie musiał uchylić się od bełtu lub kamienia?
Tak czy siak ruszyli, nawet jeśli rozległo się stękanie rannych i protest zmęczonych. Prosto w jobstowy, zielony żywioł. Traper zamierzał prowadzić drużynę na południe, w stronę nowej osady, łagodnym łukiem od gościńca. Tak, by nie nadkładać zbyt wiele drogi, ale i trzymać się z dala od potencjalnej strefy ogrzego żerowania.
— Niby Szósty, a jak trzy ćwierci do śmierci — zagadnęła młodzieńca, taksując go uważnym spojrzeniem. W rzeczywistości próbowała ocenić, czy targał ze sobą coś bardziej wartościowego od egzaltowanej mowy. Podała mu dłoń, tym samym oferując pomoc w pozbieraniu się do kupy. W dalszej kolejności zamierzała przeczesać pobojowisko w poszukiwaniu materiałów przydatnych do obozowania: szukała derki, woskowanej płachty materiału lub czegokolwiek, co byłoby w miarę lekkie, nie ciążyłoby podczas marszu, a w razie potrzeby mogło posłużyć do sklecenia prowizorycznego namiotu i okrycia. W poszukiwaniach towarzyszył jej Trakthor, gotów podnosić cięższe elementy, gdyby zaistniała potrzeba wydobycia fantów spod fragmentów wozów lub kawałów końskiego mięcha — jedną taką gicz zresztą zamierzał zabrać ze sobą na kolację.
Na propozycję Tassiana, kolejna osoba na "T" i kolejny nysydjanin, czyli Trakthor, skinął głową, jako że nie miał nic więcej do dodania i absolutnie zgadzał się zarówno na to, by prowadził ich Jobst, jak i na zarys dalszej trasy. Wspomniany przewodnik w tymże czasie buszował jeszcze w zaroślach, osłaniany przez Firletkę, która spoglądała mu przez ramię i koniecznie chciała wiedzieć jakie zioła odnalazł i czemu miały służyć.
Do reszty dołączyli w momencie, gdy padły słowa o kompasie.
— Rozsądek możesz zostawić dla siebie, ale mi udostępnij wichajster — dziki wyciągnął dłoń w stronę nydysjanina, po czym ogarnął wzrokiem wszystkich obecnych.
— Odejdziemy kawałek i rozbijemy obóz przy skraju lasu, by mieć na widoku gościniec. Jak tylko kto będzie zmęczony, niech łaskawie informuje, wtedy zrobimy popas. Trzymamy się razem, nie łazimy za grzybami i nie gonimy wiewiórek, choćby miały najśliczniejsze rude ogonki — niby oczywiste, ale widać było sardoniczną iskrę w błękicie spojrzenia łowczego, gdy starannie wymawiał zgłoski i spoglądał na Menko.
— No, zrozumiano? To teraz żywo, wyciągamy kulasy. I smukłe nożyny... — mrugnął do Solveig i obejrzał się za bliźniaczkami, jakby kontrolowanie ich obecności weszło mu w krew. A może po prostu obawiał się, że po swym komentarzu o smukłych nożynach będzie musiał uchylić się od bełtu lub kamienia?
Tak czy siak ruszyli, nawet jeśli rozległo się stękanie rannych i protest zmęczonych. Prosto w jobstowy, zielony żywioł. Traper zamierzał prowadzić drużynę na południe, w stronę nowej osady, łagodnym łukiem od gościńca. Tak, by nie nadkładać zbyt wiele drogi, ale i trzymać się z dala od potencjalnej strefy ogrzego żerowania.
Ilość słów: 0
Re: Zew Pustkowi
Drużyna ruszyła przed siebie, zostawiając za sobą miejsce niedawnego pogromu. Zebrawszy swoich rannych do kupy, a z pobojowiska to, co udało się jeszcze zebrać i ocalić oddali się przewodnictwu uzbrojonego w kompas Jobsta, który prowadził ich leśnym ostępem położonym nieopodal młodego, świeżo wydeptanego gościńca. Las osłaniał ich swym cieniem, głuszył kroki, dostarczał ziół wyszukiwanych w drodze przez tych, którzy potrafili czytać podszyt i ściółkę. Las także spowalniał ich i niepokoił, każde poruszenie w zaroślach, każdy omszały głaz widziany z daleka wymuszał na nich ostrożność, rozbudzał wyobraźnię oraz instynkty postawione w stan gotowości niedawną przygodą z ogrami.
O tej ostatniej nie sposób było zapomnieć. Mając baczenie na ciągnący się z lewej trakt, nie tylko Jobst dostrzegał ślady przejścia ogrzej bandy, która nawet nie starała się ich zacierać. Poza odciskami stóp bestie zostawiły za sobą kilka strzaskanych klepek, ułamane koło, szmacianą laleczkę oraz jednego martwego strażnika karawany, który skapiał w drodze. Zapewne z powodu upływu krwi — ciemne, wciąż jeszcze karminowe plamy odznaczały się wyraźnie na jasnoszarym pyle drogi. Nie potrafili powiedzieć, czy pochodziła z zadanej w bitwie rany, czy z odgryzionej w połowie twarzy obrońcy. W pewnym momencie ślady odbiły na zachód od traktu, powiodły w kierunku jedynego odznaczającego się na horyzoncie elementu krajobrazu. Był nim „relikt zamierzchłej ery”. Potężny, kamienny kolos pozbawiony części głowy i przynajmniej połowy ręki. Uczyniony na humanoidalne podobieństwo i przewyższający okoliczne pagórki tak dalece, by nie pozostawiać wątpliwości, że wzniosła go ręka inna niż ludzka.
Zatrzymali się przy owych rozstajach, które nakazały grupie ogrów zejść z wiodącego na Skraj Therga traktu. Nie uszli daleko, może niecałą godzinę drogi z uwagi na niedotrzymujących im tempa rannych i pogarszający się stan Hektora, który na powrót osłabł i począł spluwać krwawą flegmą. Krótki odpoczynek i opieka obecnych w zjednoczonych drużynach biegłych wyposażonych w narwane po drodze zioła, przywróciły mu zdolność kontynuowania wędrówki.
Jobst, Amelia, Tytus, a później także dołączający do nich Tassian wykorzystali okazję do omówienia pewnych spraw oraz skonsultowania obliczeń. Wszyscy wiedzieli, że w od Wronej Skały, miasta, z którego wyruszyli, dzieliło ich dobre dziesięć dni drogi. Dotarcie do Krańca Therga przy dobrych warunkach zajęłoby im przynajmniej dwie doby. Górująca nad krajobrazem okaleczona i złowroga statua, spoglądała na nich nieistniejącym już obliczem z dystansu równego pełnemu dniu wędrówki. Pozostałe kierunki, jeżeli takowe istniały, pozostawały dla nich tajemnicą.
Ostatecznie zdecydowali się ruszyć w kierunku wioski — do Krańca Therga będącego pierwotnym celem ich wyprawy, miejscem, które wielu spośród nich chciało widzieć swoim przyszłym domem. A jeszcze do niedawna szansą na nowe, spokojniejsze życie.
Wielu z nich przyszło zreflektować się nad swymi zamiarami lub je porzucić — Krańcu Therga nigdy nie ujrzał były kat i ponurak Hektor, którego wewnętrzne obrażenia wbrew pierwotnemu rozeznaniu Tassiana i jego wysiłkom okazały się zbyt rozległe, by dało się dłużej utrzymać go przy życiu. Wkrótce potem, jak za sprawą fatum lub złego omenu dołączył do niego niegdysiejszy rzeźnik i Varnor powiadający się Słowikiem — pozornie niegroźna, lecz przeoczona rana doprowadziła do upływu krwi, który okazał się fatalny w skutkach. Skaza krwotoczna jednorękiego mężczyzny, o której nie wiedział żaden z obecnych w drużynie uzdrowicieli, skutecznie zniweczyła ich wysiłki, by powstrzymać jego śmierć.
Wkrótce odeszli także Tytus oraz młodzieniec przezwany Szóstym. Ci już zgoła niemetaforycznie — po śmierci ich druhów, łysy mężczyzna wziął ze sobą latryniarza i oddzielił się od grupy pod pretekstem znalezienia kamieni mających oznaczyć prowizoryczne, leśne groby kompanów, miejsca ich pochówku przygotowanego wspólnych wysiłkiem żyjących. Ich nieobecność nie okazała się tymczasowa — oddzieliwszy się od grupy, nie powrócili już do niej, wprzódy odbierając martwym wszystko, co uznali za przydatne i wartościowe.
Już jako pozbawiona złudzeń dwunastka, drużyna kontynuowała wędrówkę w obranym wcześniejszym konsensusem kierunku. Wędrowali pod osłoną lasu, jednocześnie mając baczenie na biegnący opodal trakt na wioskę, który przez cały czas pozostawał opustoszały. Przezornie, zgodnie z wcześniejszą decyzją trzymali się od niego z dala, by nie pozostawać na widoku. Wędrowali aż kulasom i zgrabnym nożynom zaczął przykrzyć się nieustanny marsz po i tak obfitującym w wydarzenia dniu, a pozostałe członki i bagaż zaczęły ciążyć im coraz bardziej z każdą mijaną milą. Wędrowali aż słońce na niebie poczęło chylić się ku spoczynkowi, powierzając pieczę nad firmamentem wstępującemu nań księżycowi wraz z towarzyszącym mu orszakiem gwiazd.
Właśnie wtedy dali się zaskoczyć spotkaniem z kolejną grupą żywych ludzi pośrodku pustkowia. Na ile można dać się zaskoczyć grupie ludzi, którzy wyglądali na bardziej, jeśli nie mniej zaskoczonych od nich samych.
Było ich czworo. Cztery osoby wyglądające na wyczerpane przedzieraniem się przez leśne ostępy, które to naznaczyły ich twarze i ubiory śladami owego przedzierania się — nie mniej intensywnego od ich własnych wysiłków. Cztery osoby, które nadeszły od strony pradawnego kolosa, trasy ogrów, a zmierzające obecnie w kierunku wioski tak jak oni.
Mąż dojrzałego wieku z batem u pasa. Jasnowłosy, krótko ostrzyżony, z nieporządną czupryną i brodą. Niskiego wzrostu, choć dobrze zbudowany i zdrowy, czego nie odbierały ani nie umniejszały mu rosząca jego owłosienie przedwczesna siwizna oraz zaczątki tuszy. To on wyszedł im na spotkanie pierwszy, zaś każdy jego kolejny ruch i gest potwierdzały przyrodzoną śmiałość charakteru.
Tuż obok niego stało, jego zdawałoby się, kompletne przeciwieństwo, jeśli nie kontrast. Młody, ogolony na zero, wysoki i wyjątkiem szczupły, choć pozbawiony niezgrabności w ruchach charakterystycznej dla większości tykowatych chuderlaków. Twarz gładko ogolona, jej dokładne rysy rozmywał cień kaptura, z którym nie rozstawał się nawet na moment. Wyzierało spod niego spojrzenie zmęczonych, lecz nie nieuważnych oczu.
Zaraz potem dołączyła do nich ognistoruda pannica, strzelista na wzór otaczających ich sosen. Kobieta, choć wszak ubrana po męsku i mężnego wejrzenia, wyzierającego z twarzy, której nieobce były blizny oraz inne, subtelniejsze piętna twardej doli, którą naznaczyło ją dotychczasowe życie. Naznaczona była także tatuażami — wyblakłe symbole na ramionach i prawym policzku zdradzały nieodmiennie varnorską proweniencję i klanowe znaki. Siedząca na jej ramieniu błękitno-szara papuga skrzeczącym echem powtarzała pojedyncze frazy wypowiedziane przez kobietę, ilekroć ta zdecydowała się odezwać. Najbardziej odznaczające się w niej były jednak cienie pod oczami głęboko fioletowej, nienaturalnej barwy.
Nieco z tyłu, ponury i milczący, trzymał się niewysoki młodzieniec w ciężkim roboczym ubraniu brązowej barwy. Trudno było go przeoczyć nawet w towarzystwie tak dystynktywnej persony jak ruda wyspiarka z tatuażami i papugą. Jego twarz, blada i ponadto upstrzona wybiórczą depigmentacją w wyniku bielactwa z osadzonymi w niej oczami jasnoszarej, praktycznie srebrnej barwy manifestowały nietuzinkowe genetyczne dziedzictwo Karoków.
Wszyscy oni wychynęli z pobliskich zarośli, po tym, jak obydwie grupy odnalazły się nawzajem. Spośród zmierzającej od strony karawany dwunastki Amelia i Rdeścik jako pierwszy usłyszały poruszenie, które zdradziło zbliżające się towarzystwo, zaś w mniejszej, czteroosobowej grupie to ów plamisty Karok oraz wysoki młodzieniec w kapturze dostrzegli z daleka poruszający się lasem pochód.
Zarówno jedni, jak i drudzy rozpoznawali się nawzajem. Choć nie zdarzyło im się wymienić więcej niż kilku grzeczności podczas postojów karawany oraz paru ciekawskich spojrzeń, wszyscy obecni kojarzyli się z wcześniejszej trasy. Jeszcze sprzed momentu, w którym rozdzielił ich nagły atak bestii.
O tej ostatniej nie sposób było zapomnieć. Mając baczenie na ciągnący się z lewej trakt, nie tylko Jobst dostrzegał ślady przejścia ogrzej bandy, która nawet nie starała się ich zacierać. Poza odciskami stóp bestie zostawiły za sobą kilka strzaskanych klepek, ułamane koło, szmacianą laleczkę oraz jednego martwego strażnika karawany, który skapiał w drodze. Zapewne z powodu upływu krwi — ciemne, wciąż jeszcze karminowe plamy odznaczały się wyraźnie na jasnoszarym pyle drogi. Nie potrafili powiedzieć, czy pochodziła z zadanej w bitwie rany, czy z odgryzionej w połowie twarzy obrońcy. W pewnym momencie ślady odbiły na zachód od traktu, powiodły w kierunku jedynego odznaczającego się na horyzoncie elementu krajobrazu. Był nim „relikt zamierzchłej ery”. Potężny, kamienny kolos pozbawiony części głowy i przynajmniej połowy ręki. Uczyniony na humanoidalne podobieństwo i przewyższający okoliczne pagórki tak dalece, by nie pozostawiać wątpliwości, że wzniosła go ręka inna niż ludzka.
Zatrzymali się przy owych rozstajach, które nakazały grupie ogrów zejść z wiodącego na Skraj Therga traktu. Nie uszli daleko, może niecałą godzinę drogi z uwagi na niedotrzymujących im tempa rannych i pogarszający się stan Hektora, który na powrót osłabł i począł spluwać krwawą flegmą. Krótki odpoczynek i opieka obecnych w zjednoczonych drużynach biegłych wyposażonych w narwane po drodze zioła, przywróciły mu zdolność kontynuowania wędrówki.
Jobst, Amelia, Tytus, a później także dołączający do nich Tassian wykorzystali okazję do omówienia pewnych spraw oraz skonsultowania obliczeń. Wszyscy wiedzieli, że w od Wronej Skały, miasta, z którego wyruszyli, dzieliło ich dobre dziesięć dni drogi. Dotarcie do Krańca Therga przy dobrych warunkach zajęłoby im przynajmniej dwie doby. Górująca nad krajobrazem okaleczona i złowroga statua, spoglądała na nich nieistniejącym już obliczem z dystansu równego pełnemu dniu wędrówki. Pozostałe kierunki, jeżeli takowe istniały, pozostawały dla nich tajemnicą.
Ostatecznie zdecydowali się ruszyć w kierunku wioski — do Krańca Therga będącego pierwotnym celem ich wyprawy, miejscem, które wielu spośród nich chciało widzieć swoim przyszłym domem. A jeszcze do niedawna szansą na nowe, spokojniejsze życie.
Wielu z nich przyszło zreflektować się nad swymi zamiarami lub je porzucić — Krańcu Therga nigdy nie ujrzał były kat i ponurak Hektor, którego wewnętrzne obrażenia wbrew pierwotnemu rozeznaniu Tassiana i jego wysiłkom okazały się zbyt rozległe, by dało się dłużej utrzymać go przy życiu. Wkrótce potem, jak za sprawą fatum lub złego omenu dołączył do niego niegdysiejszy rzeźnik i Varnor powiadający się Słowikiem — pozornie niegroźna, lecz przeoczona rana doprowadziła do upływu krwi, który okazał się fatalny w skutkach. Skaza krwotoczna jednorękiego mężczyzny, o której nie wiedział żaden z obecnych w drużynie uzdrowicieli, skutecznie zniweczyła ich wysiłki, by powstrzymać jego śmierć.
Wkrótce odeszli także Tytus oraz młodzieniec przezwany Szóstym. Ci już zgoła niemetaforycznie — po śmierci ich druhów, łysy mężczyzna wziął ze sobą latryniarza i oddzielił się od grupy pod pretekstem znalezienia kamieni mających oznaczyć prowizoryczne, leśne groby kompanów, miejsca ich pochówku przygotowanego wspólnych wysiłkiem żyjących. Ich nieobecność nie okazała się tymczasowa — oddzieliwszy się od grupy, nie powrócili już do niej, wprzódy odbierając martwym wszystko, co uznali za przydatne i wartościowe.
Już jako pozbawiona złudzeń dwunastka, drużyna kontynuowała wędrówkę w obranym wcześniejszym konsensusem kierunku. Wędrowali pod osłoną lasu, jednocześnie mając baczenie na biegnący opodal trakt na wioskę, który przez cały czas pozostawał opustoszały. Przezornie, zgodnie z wcześniejszą decyzją trzymali się od niego z dala, by nie pozostawać na widoku. Wędrowali aż kulasom i zgrabnym nożynom zaczął przykrzyć się nieustanny marsz po i tak obfitującym w wydarzenia dniu, a pozostałe członki i bagaż zaczęły ciążyć im coraz bardziej z każdą mijaną milą. Wędrowali aż słońce na niebie poczęło chylić się ku spoczynkowi, powierzając pieczę nad firmamentem wstępującemu nań księżycowi wraz z towarzyszącym mu orszakiem gwiazd.
Właśnie wtedy dali się zaskoczyć spotkaniem z kolejną grupą żywych ludzi pośrodku pustkowia. Na ile można dać się zaskoczyć grupie ludzi, którzy wyglądali na bardziej, jeśli nie mniej zaskoczonych od nich samych.
Było ich czworo. Cztery osoby wyglądające na wyczerpane przedzieraniem się przez leśne ostępy, które to naznaczyły ich twarze i ubiory śladami owego przedzierania się — nie mniej intensywnego od ich własnych wysiłków. Cztery osoby, które nadeszły od strony pradawnego kolosa, trasy ogrów, a zmierzające obecnie w kierunku wioski tak jak oni.
Mąż dojrzałego wieku z batem u pasa. Jasnowłosy, krótko ostrzyżony, z nieporządną czupryną i brodą. Niskiego wzrostu, choć dobrze zbudowany i zdrowy, czego nie odbierały ani nie umniejszały mu rosząca jego owłosienie przedwczesna siwizna oraz zaczątki tuszy. To on wyszedł im na spotkanie pierwszy, zaś każdy jego kolejny ruch i gest potwierdzały przyrodzoną śmiałość charakteru.
Tuż obok niego stało, jego zdawałoby się, kompletne przeciwieństwo, jeśli nie kontrast. Młody, ogolony na zero, wysoki i wyjątkiem szczupły, choć pozbawiony niezgrabności w ruchach charakterystycznej dla większości tykowatych chuderlaków. Twarz gładko ogolona, jej dokładne rysy rozmywał cień kaptura, z którym nie rozstawał się nawet na moment. Wyzierało spod niego spojrzenie zmęczonych, lecz nie nieuważnych oczu.
Zaraz potem dołączyła do nich ognistoruda pannica, strzelista na wzór otaczających ich sosen. Kobieta, choć wszak ubrana po męsku i mężnego wejrzenia, wyzierającego z twarzy, której nieobce były blizny oraz inne, subtelniejsze piętna twardej doli, którą naznaczyło ją dotychczasowe życie. Naznaczona była także tatuażami — wyblakłe symbole na ramionach i prawym policzku zdradzały nieodmiennie varnorską proweniencję i klanowe znaki. Siedząca na jej ramieniu błękitno-szara papuga skrzeczącym echem powtarzała pojedyncze frazy wypowiedziane przez kobietę, ilekroć ta zdecydowała się odezwać. Najbardziej odznaczające się w niej były jednak cienie pod oczami głęboko fioletowej, nienaturalnej barwy.
Nieco z tyłu, ponury i milczący, trzymał się niewysoki młodzieniec w ciężkim roboczym ubraniu brązowej barwy. Trudno było go przeoczyć nawet w towarzystwie tak dystynktywnej persony jak ruda wyspiarka z tatuażami i papugą. Jego twarz, blada i ponadto upstrzona wybiórczą depigmentacją w wyniku bielactwa z osadzonymi w niej oczami jasnoszarej, praktycznie srebrnej barwy manifestowały nietuzinkowe genetyczne dziedzictwo Karoków.
Wszyscy oni wychynęli z pobliskich zarośli, po tym, jak obydwie grupy odnalazły się nawzajem. Spośród zmierzającej od strony karawany dwunastki Amelia i Rdeścik jako pierwszy usłyszały poruszenie, które zdradziło zbliżające się towarzystwo, zaś w mniejszej, czteroosobowej grupie to ów plamisty Karok oraz wysoki młodzieniec w kapturze dostrzegli z daleka poruszający się lasem pochód.
Zarówno jedni, jak i drudzy rozpoznawali się nawzajem. Choć nie zdarzyło im się wymienić więcej niż kilku grzeczności podczas postojów karawany oraz paru ciekawskich spojrzeń, wszyscy obecni kojarzyli się z wcześniejszej trasy. Jeszcze sprzed momentu, w którym rozdzielił ich nagły atak bestii.
Ilość słów: 0
- Asteral von Carlina
- Posty: 352
- Rejestracja: 25 lis 2021, 9:05
- Miano: Asteral von Carlina
- Zdrowie: Zdrowy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Zew Pustkowi
Nogi wchodziły jej już w rzyć, prowizorycznie skonstruowany plecak z kilku szmat i rzemieni niemiłosiernie wrzynał się jej w ramiona, pozostawiając sine ślady na skórze, ale najbardziej bolała ją głowa, w której galopowało tysiące, prześcigających się w nieustannej gonitwie, myśli i prawodopodobnie doprowadziłyby ją do szaleństwa, gdyby nie widok znajomych nieznajomych z karawany. Borghilda, rudowłosa kobieta dawno mająca za sobą okres młodości, ale starzejąca się powoli i godnie, z siecią zmarszek usłanych na skórze twarzy, przeżywała katusze związaną z podjętą decyzją. Jej awanturnicza i mężna natura rwała ją do odbicia z łapsk bestyji pozostałych towarzyszy, na czele z jej synem, którego ostatnio widziała jeszcze żywego. Gdyby nie głos rozsądku, przybierający postać Sigvana, prawdopodobnie ukatrupiłaby z jednego ogra, a jej rozerwane ciało zdobiłoby ziemię. Na szczęście instynkt przetrwania wziął górę nad lekkomyślną heroicznością i zdecydowali się ruszyć po pomoc. Spotkanie z grupą ocalonych z rzezi, rozpaliło w niej jeszcze bardziej nadzieję, że nie wszystko stracone.
— Na bezkresny sen Utopionego, mówiłam, że słyszę ludzkie głosy — w sumie podobne rojenia prezentowała wielokrotnie podczas ich długiej wędrówki, które nie miały żadnego potwierdzenia. Wcześniej twierdziła, że widzi kamienne zabudowania, śledzące je ogry i prześwity w gęstym lesie, świadczące o granicy puszczy.
— Słyszę ludzkie głosy — zawtórowała jej papuga.
— Dobrze was widzieć. Nie sądziliśmy, że uda nam się jeszcze spotkać jakąkolwiek żywą duszę. Myślałam, że tych, których nie powyłapywali, zostały jedynie krwawe plamy, powyrywane kończyny i rozwleczone po trakcie flaki.
— Flaki, flaki, flaki — zgodnie powtórzyła po właścicielce, unosząc wysoko głowę i skrzecząc w niebogłosy, na co kobieta położyła dłoń na jej głowie, aby ją uspokoić.
W przeciwieństwie do Borghildy, która wystąpiła przed szereg w ciepłym przywitaniu oszczędzonych przez los nowych towarzyszy, milczący Karok stał zupełnie z tyłu, nieufnie ściskając w potężnych dłoniach kilof, jakby szykował się do rozłupania komuś głowy. Jakby miał dzisiaj za mało widoku rozpłatanych ludzkich ciał. Jakby było mu mało tryskającej gorącej juchy. Jego srebrne przygaszone oczy śledziły uważnie każdy ruch, wykonywany przez obcych. Bo właściwie nie pamiętał twarzy żadnego z nich. Czuł się trochę odrealniony. Od początku wyprawy miał złe przeczucie, które nie opuszczało go przez cały czas, więc szykował się na jeszcze gorsze zakończenie tej historii.
— Na bezkresny sen Utopionego, mówiłam, że słyszę ludzkie głosy — w sumie podobne rojenia prezentowała wielokrotnie podczas ich długiej wędrówki, które nie miały żadnego potwierdzenia. Wcześniej twierdziła, że widzi kamienne zabudowania, śledzące je ogry i prześwity w gęstym lesie, świadczące o granicy puszczy.
— Słyszę ludzkie głosy — zawtórowała jej papuga.
— Dobrze was widzieć. Nie sądziliśmy, że uda nam się jeszcze spotkać jakąkolwiek żywą duszę. Myślałam, że tych, których nie powyłapywali, zostały jedynie krwawe plamy, powyrywane kończyny i rozwleczone po trakcie flaki.
— Flaki, flaki, flaki — zgodnie powtórzyła po właścicielce, unosząc wysoko głowę i skrzecząc w niebogłosy, na co kobieta położyła dłoń na jej głowie, aby ją uspokoić.
W przeciwieństwie do Borghildy, która wystąpiła przed szereg w ciepłym przywitaniu oszczędzonych przez los nowych towarzyszy, milczący Karok stał zupełnie z tyłu, nieufnie ściskając w potężnych dłoniach kilof, jakby szykował się do rozłupania komuś głowy. Jakby miał dzisiaj za mało widoku rozpłatanych ludzkich ciał. Jakby było mu mało tryskającej gorącej juchy. Jego srebrne przygaszone oczy śledziły uważnie każdy ruch, wykonywany przez obcych. Bo właściwie nie pamiętał twarzy żadnego z nich. Czuł się trochę odrealniony. Od początku wyprawy miał złe przeczucie, które nie opuszczało go przez cały czas, więc szykował się na jeszcze gorsze zakończenie tej historii.
Ilość słów: 0
- Arbalest
- Posty: 374
- Rejestracja: 01 sty 2022, 21:49
- Miano: Issaen Hiseerosh, zwana Istką
- Zdrowie: Zdrowa; brzemienna; płytkie skaleczenie na szyi; nabity guz na potylicy
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Zew Pustkowi
Jeszcze gdy biegli przez las, starszy z mężczyzn obejrzał się za siebie, ażeby stwierdzić kto nadąża, a kto odstaje tempem marszu. Najbardziej obawiał się o swoją lubą, która też miała dość szczęścia by w sprzyjających całej czwórce okolicznościach dać nogę przed trzymetrowymi stworami. To jednak nie ona, a cierpiący na bielactwo, przez większość czasu milczący Karok zamykał formację, czy to z własnej woli, czy zwyczajnie dlatego, że kulasy nie dawały już rady. Po prawdzie to nawet i woźnica miał już dosyć; przewiązany na plecach tobołek — mógł przysiąc — ważył ze dwa razy więcej przy ich zmęczeniu i marszrucie jaką pokonali od ucieczki. Leźli tak już wszak od kilku godzin, a cholera jedna wiedziała ile w sumie czasu minęło od ataku na karawanę. Ostatnie co z niego pamiętał to to, jak wielkie umięśnione cielsko Belgheth wywróciło jego wóz. Stracił przytomność zaraz potem.
Wyglądało na to, że to Borghilda usłyszała, a Karok jako pierwszy spostrzegł drugą, trzykrotnie większą od nich grupę ocalałych. Zaraz za nimi był facet w kapturze, który na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie wielkomiejskiego rzezimiecha, czym zdecydowanie odstawał od reszty towarzyszy. Ten był już zdecydowanie bardziej wokalny co do swojego odkrycia.
— Te, kurwa, patrzcie tam! A niech mnie psia jucha, rację miałaś, Varnorko, z tymi głosami. Chyba nie tylko my mieliśmy szczęście — po czym chamsko pokazał paluchem ruszające się w oddali sylwetki, nawet z tego dystansu po części dla niego znajome.
Pierwsza odezwała się jedyna kobieta w całej czwórce, ale zaraz po niej usta otworzył drugi Varnor, którego zwykli zwać „Vagenem”. Otworzył, jak tylko ta cholerna papuga przedrzeźniająca jego lubą zamknęła w końcu pysk, dziób, czy co tam miała. Co za irytujące zwierzę...
— Jużem myśleli — zaczął nieco zasapany — że tylko my uciekliśmy przez tą przeklętą mgłę, co ją chyba ten uczony... jak mu tam było...
— Gilchrist, czy jakoś tak. Chuj go wie, nie gadałem z nim wcześniej. Czarnoksiężnik chędożony — nieoczekiwanie wsparł go wiedzą łysy kapturnik, który w tym samym momencie robił uważny przegląd przeciwnej bandy, która jego samego znać mogła jako „Dratwę”. Z widzenia oczywiście, bo nigdy specjalnie jęzorem nie kłapał. Zatrzymał się tylko na moment na Firletce, w pamięci najpewniej mając ostatni występ wierszokletki przed anihilacją reszty taboru, którego — w rzeczy samej — był świadkiem. A zaraz potem odwrócił wzrok i zaczął oklepywać się po kieszeniach, najwyraźniej czegoś po nich szukając.
— Ta, może i tak się nazywał. Jeden pies. Ważne, że żyjemy, a w szesnastu może i coś zdziałamy, żeby pomóc reszcie — tutaj podstarzały woźnica spojrzał znowu na Borghildę, jakby chciał dać jej znać, że nie zapomniał o jej pierworodnym. Wcześniej ledwo przekonał ją, że sami we czterech całej brygady ogrów nie pokonają, nawet mając w drużynie dwójkę Ludzi Północy. Granica między wieczną chwałą a idiotycznym, bezsensownym samobójstwem była cienka i z ich dwójki tylko on potrafił na tamten moment odróżnić jedno od drugiego. Nie winił ją, gdyby chodziło o jego rodzoną córkę to pewnie patrzyłby na to podobnie jak ona. — Tylko czekajta... to was wcześniej ogry nie porwały ze sobą? — dopiero teraz, łapiąc kilka głębszych oddechów, Vagen zauważył to co jego luba zauważyła już wcześniej — Nie widziałem ja was chyba, coby was wlekli na zupę, jak nas.
Na Borghildę, jak się okazało, spojrzał też Dratwa. Mężczyzna zmarszczył czoło w zamyśleniu, po czym znowu odwrócił wzrok, by zająć się swoimi sprawami.
Wyglądało na to, że to Borghilda usłyszała, a Karok jako pierwszy spostrzegł drugą, trzykrotnie większą od nich grupę ocalałych. Zaraz za nimi był facet w kapturze, który na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie wielkomiejskiego rzezimiecha, czym zdecydowanie odstawał od reszty towarzyszy. Ten był już zdecydowanie bardziej wokalny co do swojego odkrycia.
— Te, kurwa, patrzcie tam! A niech mnie psia jucha, rację miałaś, Varnorko, z tymi głosami. Chyba nie tylko my mieliśmy szczęście — po czym chamsko pokazał paluchem ruszające się w oddali sylwetki, nawet z tego dystansu po części dla niego znajome.
Pierwsza odezwała się jedyna kobieta w całej czwórce, ale zaraz po niej usta otworzył drugi Varnor, którego zwykli zwać „Vagenem”. Otworzył, jak tylko ta cholerna papuga przedrzeźniająca jego lubą zamknęła w końcu pysk, dziób, czy co tam miała. Co za irytujące zwierzę...
— Jużem myśleli — zaczął nieco zasapany — że tylko my uciekliśmy przez tą przeklętą mgłę, co ją chyba ten uczony... jak mu tam było...
— Gilchrist, czy jakoś tak. Chuj go wie, nie gadałem z nim wcześniej. Czarnoksiężnik chędożony — nieoczekiwanie wsparł go wiedzą łysy kapturnik, który w tym samym momencie robił uważny przegląd przeciwnej bandy, która jego samego znać mogła jako „Dratwę”. Z widzenia oczywiście, bo nigdy specjalnie jęzorem nie kłapał. Zatrzymał się tylko na moment na Firletce, w pamięci najpewniej mając ostatni występ wierszokletki przed anihilacją reszty taboru, którego — w rzeczy samej — był świadkiem. A zaraz potem odwrócił wzrok i zaczął oklepywać się po kieszeniach, najwyraźniej czegoś po nich szukając.
— Ta, może i tak się nazywał. Jeden pies. Ważne, że żyjemy, a w szesnastu może i coś zdziałamy, żeby pomóc reszcie — tutaj podstarzały woźnica spojrzał znowu na Borghildę, jakby chciał dać jej znać, że nie zapomniał o jej pierworodnym. Wcześniej ledwo przekonał ją, że sami we czterech całej brygady ogrów nie pokonają, nawet mając w drużynie dwójkę Ludzi Północy. Granica między wieczną chwałą a idiotycznym, bezsensownym samobójstwem była cienka i z ich dwójki tylko on potrafił na tamten moment odróżnić jedno od drugiego. Nie winił ją, gdyby chodziło o jego rodzoną córkę to pewnie patrzyłby na to podobnie jak ona. — Tylko czekajta... to was wcześniej ogry nie porwały ze sobą? — dopiero teraz, łapiąc kilka głębszych oddechów, Vagen zauważył to co jego luba zauważyła już wcześniej — Nie widziałem ja was chyba, coby was wlekli na zupę, jak nas.
Na Borghildę, jak się okazało, spojrzał też Dratwa. Mężczyzna zmarszczył czoło w zamyśleniu, po czym znowu odwrócił wzrok, by zająć się swoimi sprawami.
Ilość słów: 0
- Juno
- Posty: 491
- Rejestracja: 23 gru 2018, 17:44
- Miano: Morgana Mavelle
- Zdrowie: Suchotnica
- Profil Postaci: Profil Postaci
- Karta Postaci: Karta Postaci
Re: Zew Pustkowi
— Sza! — rzuciła szeptem Amelia i zatrzymała się, słysząc poruszenie w krzakach po przeciwnej stronie traktu. — Coś się zbliża.
— Menko zabije — zaoferował się niedawny bohater Bitwy przy Karawanie, ale Amelia powstrzymała go gestem dłoni. Z dobytą piłą do kości, postąpiła kilka kroków naprzód, mrużąc oczy. Dostrzegłszy ludzkie, w dodatku znajome, sylwetki, odetchnęła.
— To nie ogry — rzekła, chowając broń. — To nasi.
Ida pisnęła radośnie i klasnęła w dłonie. Jeszcze chwilę temu chowająca się za Tycjanem, teraz stała na przodku, witając się z ocalałymi i przyglądając się im ciekawsko. Mgliście kojarzyła tylko pstrokatego Karoka, który wyglądał teraz, jakby oberwał trzonkiem przez łeb i zakapturzonego, chociaż w tym drugim wypadku nie była pewna. W podróży co drugi był zakutany po sam nos. Mężczyzna mógł być zatem kimkolwiek, ale Ida wolała myśleć, że to właśnie jego kojarzyła z popasów. Być może dlatego, że wspomniał o czarnoksiężniku, co brzmiało niesamowicie ekscytująco, automatycznie przenosząc zainteresowanie pieguski z tematu wypowiedzi na wypowiadającego.
Wcześniej jednak usłyszała dziwaczne skrzeczenie, które na moment niepodzielnie zawładnęło jej rozbieganą uwagą.
— Jaka piękna! — zachłysnęła się na widok papugi, siedzącej na ramieniu Varnorki, a słysząc, jak zwierzę powtarza słowa kobiety, zachichotała. — Jak się nazywa?
— Nie porwały nas — przyznała tymczasem Amelia na konstatacje Borghildy i Vagena. — Ale musieliśmy stawić czoła dwóm…
— Menko zabił ogra — wciął się zamiatacz.
— …które zamarudziły na pobojowisku — dokończyła spokojnie, nie zwracając uwagi na Karoka. — Czy wśród schwytanych była kobieta w barwnej chuście na głowie? Śniada, niebieskie oczy, szrama biegnąca przez usta. Widzieliście kogoś takiego?
— A gdzie ten czarnoksiężnik? — chciała wiedzieć Ida. — Nie uciekł z wami?
— Czy nie moglibyśmy porozmawiać o tym później? — wtrącił Tycjan marudnie. — Zmierzcha się, zaraz nic nie będzie widać. Ciekawe, jak wtedy rozbijemy obóz.
— Menko zabije — zaoferował się niedawny bohater Bitwy przy Karawanie, ale Amelia powstrzymała go gestem dłoni. Z dobytą piłą do kości, postąpiła kilka kroków naprzód, mrużąc oczy. Dostrzegłszy ludzkie, w dodatku znajome, sylwetki, odetchnęła.
— To nie ogry — rzekła, chowając broń. — To nasi.
Ida pisnęła radośnie i klasnęła w dłonie. Jeszcze chwilę temu chowająca się za Tycjanem, teraz stała na przodku, witając się z ocalałymi i przyglądając się im ciekawsko. Mgliście kojarzyła tylko pstrokatego Karoka, który wyglądał teraz, jakby oberwał trzonkiem przez łeb i zakapturzonego, chociaż w tym drugim wypadku nie była pewna. W podróży co drugi był zakutany po sam nos. Mężczyzna mógł być zatem kimkolwiek, ale Ida wolała myśleć, że to właśnie jego kojarzyła z popasów. Być może dlatego, że wspomniał o czarnoksiężniku, co brzmiało niesamowicie ekscytująco, automatycznie przenosząc zainteresowanie pieguski z tematu wypowiedzi na wypowiadającego.
Wcześniej jednak usłyszała dziwaczne skrzeczenie, które na moment niepodzielnie zawładnęło jej rozbieganą uwagą.
— Jaka piękna! — zachłysnęła się na widok papugi, siedzącej na ramieniu Varnorki, a słysząc, jak zwierzę powtarza słowa kobiety, zachichotała. — Jak się nazywa?
— Nie porwały nas — przyznała tymczasem Amelia na konstatacje Borghildy i Vagena. — Ale musieliśmy stawić czoła dwóm…
— Menko zabił ogra — wciął się zamiatacz.
— …które zamarudziły na pobojowisku — dokończyła spokojnie, nie zwracając uwagi na Karoka. — Czy wśród schwytanych była kobieta w barwnej chuście na głowie? Śniada, niebieskie oczy, szrama biegnąca przez usta. Widzieliście kogoś takiego?
— A gdzie ten czarnoksiężnik? — chciała wiedzieć Ida. — Nie uciekł z wami?
— Czy nie moglibyśmy porozmawiać o tym później? — wtrącił Tycjan marudnie. — Zmierzcha się, zaraz nic nie będzie widać. Ciekawe, jak wtedy rozbijemy obóz.
Ilość słów: 0
To, co widzisz, co się zdajak sen we śnie jeno trwa.
Re: Zew Pustkowi
Nadchodzący zmierzch przyniósł niespodziewane zjednoczenie oraz długo spodziewany wywczas. Dwunastka na powrót stała się szesnastką, przyjmując w swoje szeregi czwórkę uciekinierów, którzy w ostatniej chwili odwrócili swój los, z ogrowej paści stając się wolnymi ludźmi. Podobnie jak w przypadku ich nowych towarzyszy była to wolność brzemienna goryczą ofiary. I obietnicą przyszłych trybutów na drodze dalszej walki o przetrwanie.
Indagowani przez Amelię nowoprzybyli, a przynajmniej niektórzy z nich, potwierdzili jej nadzieje i obawy zarazem. Śniada kobieta o niebieskich oczach i przecinającej usta szramie była przez nich widziana, lecz nie byli w stanie udzielić dokładniejszych ani bardziej aktualnych informacji na jej temat.
Za postulatem Tycjana, popartym z miejsca przez Jobsta, drużyna przystąpiła do rozbijania obozu, zgodnie uznawszy, że brak sił oraz widoczności wykluczają dalszą wędrówkę. Wielu spośród nich życzyło sobie, by ten dzień odszedł jak najszybciej, tedy mimo niewygód naprędce sprokurowanego obozowiska nikt nie miał problemów z zaśnięciem.
Nazajutrz zbudził ich chłód oraz mgły świtu, które odegnali jak szybkim zwinięciem majdanu i podjęciem wędrówki. Podjąwszy, nie robili niczego przez kolejne półtora dnia, choć dla niektórych, mniej obytych ze szlakiem miastowych okres ten jawił się nieomal tygodniem. Szli, kryjąc się lasami wyżyny, której monotonny krajobraz nie dostarczał zbyt wielu punktów orientacyjnych, ale i dzięki łasce Argony lub kaprysowi Fenrira — poskąpił im również zagrożeń i złych przygód. Ściółka głuszyła ich kroki, a drzewa oraz ich cienie kryły przed niepożądanym wzrokiem.
W końcu, kiedy las zaczął rzednąć, a teren opadać, ujrzeli otoczoną wzgórzami równinę oraz majaczącą na horyzoncie osadę.
Kraniec Therga był ledwie wioską. Raczej rozstrzelonym zbiorowiskiem kilku chat wkomponowanych w krajobraz, który pomimo prowadzonej wycinki i wytyczenia ścieżek był na pozór przywabionego do ogniska wilka — pozornie zjednany, lecz w istocie wciąż daleki od oswojenia. Przez środek wioski, jak przez niemal każdą ludzką osadę, biegła rzeka, szeroki strumień dzielący sioło z grubsza na pół. Obwarowania Krańca dostrzegli dopiero wówczas, gdy zeszli ze wzgórz i przybliżyli się doń na strzelenie z łuku, albowiem owe fortyfikacje były niby uśmiech taniej narożnicy z Brax — cokolwiek wybrakowane. To, co miało być palisadą, jawiło się raczej szczerbatym ostrokołem wytyczającym mocno umowną granicę początku osady. Co bystrzejsze oczy grupy dostrzegły, że ubytki najbardziej wybrakowanej części barykady musiały być celem zamierzonego wandalizmu, nie zaś niezamierzonej nieudolności.
Za obwarowaniami wznosiły się dwie drewniane wieże. Na lewej z nich stacjonował bardzo zaskoczony łucznik. Zaskoczenie wartownika nie było permanentne, a pozostawało w ścisłym związku z ich pojawieniem się w osadzie, odtrąbionym zresztą stosownym, basowym larum zagranym przez łucznika na rogu. Nim cała szesnastka zdążyła przekroczyć wybrakowany ostrokół i nieformalną granicę wioski, czekał na nich komitet powitalny w liczbie sześciu osób.
Sześć osób na tle najbliższego otoczenia, którym był sporych rozmiarów budynek pośród drzew, niechybnie pełniący funkcję baraku oraz drugi, ulokowany niedaleko za nim, nieco niższy, za to szerszy, a ponadto murowany i porządny. Pięciu mężczyzn uzbrojonych w przeszywanice i kolczugi nie od pary i pozbawione tabardów, różne hełmy, a ponadto miecze, pałki oraz toporki. Pięciu mężczyzn i stojąca przed nimi kobieta — określenie „niewiasta” nijak nie pasowało do niemłodej już, lecz wciąż krzepkiej i postawnej wojowniczki uzbrojonej identycznie co jej podkomendni, lecz za to przewyższającej ich stanowczością i zaciętością wejrzenia, a zapewne również i szarżą.
— Ani kroku dalej! — Głos kobiety, podobnie jak jego właścicielka, sprawiał wrażenie pewnego i wyrobionego. — Jestem kapitan Roswitha z Krańca Therga, dowódczyni tutejszego garnizonu i chcę wiedzieć z kim mam sprawę! Objawcie swą tożsamość i cel wizyty!
Stojący za jej plecami „garnizon” ściskał w dłoniach swe miecze, pałki oraz toporki. Przestępując z nogi na nogę, chrzęścił kolczugami nie od kompletu i przybierał marsowe miny, by dodać sobie otuchy w obliczu niemal trzykrotnie większej grupy przybyszów.
— Zostało nas niewielu! — kontynuowała kobieta, a uwolniony spod hełmu, siwe, lecz niestare pasmo włosów powiało na zbierającym się złowróżbnie wietrze. Pomimo groźby w słowach, jej ton nie skrywał zaczepki. Wyłącznie ostrzeżenie. — Ale jesteśmy gotowi walczyć do ostatniego! A wy?
Indagowani przez Amelię nowoprzybyli, a przynajmniej niektórzy z nich, potwierdzili jej nadzieje i obawy zarazem. Śniada kobieta o niebieskich oczach i przecinającej usta szramie była przez nich widziana, lecz nie byli w stanie udzielić dokładniejszych ani bardziej aktualnych informacji na jej temat.
Za postulatem Tycjana, popartym z miejsca przez Jobsta, drużyna przystąpiła do rozbijania obozu, zgodnie uznawszy, że brak sił oraz widoczności wykluczają dalszą wędrówkę. Wielu spośród nich życzyło sobie, by ten dzień odszedł jak najszybciej, tedy mimo niewygód naprędce sprokurowanego obozowiska nikt nie miał problemów z zaśnięciem.
Nazajutrz zbudził ich chłód oraz mgły świtu, które odegnali jak szybkim zwinięciem majdanu i podjęciem wędrówki. Podjąwszy, nie robili niczego przez kolejne półtora dnia, choć dla niektórych, mniej obytych ze szlakiem miastowych okres ten jawił się nieomal tygodniem. Szli, kryjąc się lasami wyżyny, której monotonny krajobraz nie dostarczał zbyt wielu punktów orientacyjnych, ale i dzięki łasce Argony lub kaprysowi Fenrira — poskąpił im również zagrożeń i złych przygód. Ściółka głuszyła ich kroki, a drzewa oraz ich cienie kryły przed niepożądanym wzrokiem.
W końcu, kiedy las zaczął rzednąć, a teren opadać, ujrzeli otoczoną wzgórzami równinę oraz majaczącą na horyzoncie osadę.
Kraniec Therga był ledwie wioską. Raczej rozstrzelonym zbiorowiskiem kilku chat wkomponowanych w krajobraz, który pomimo prowadzonej wycinki i wytyczenia ścieżek był na pozór przywabionego do ogniska wilka — pozornie zjednany, lecz w istocie wciąż daleki od oswojenia. Przez środek wioski, jak przez niemal każdą ludzką osadę, biegła rzeka, szeroki strumień dzielący sioło z grubsza na pół. Obwarowania Krańca dostrzegli dopiero wówczas, gdy zeszli ze wzgórz i przybliżyli się doń na strzelenie z łuku, albowiem owe fortyfikacje były niby uśmiech taniej narożnicy z Brax — cokolwiek wybrakowane. To, co miało być palisadą, jawiło się raczej szczerbatym ostrokołem wytyczającym mocno umowną granicę początku osady. Co bystrzejsze oczy grupy dostrzegły, że ubytki najbardziej wybrakowanej części barykady musiały być celem zamierzonego wandalizmu, nie zaś niezamierzonej nieudolności.
Za obwarowaniami wznosiły się dwie drewniane wieże. Na lewej z nich stacjonował bardzo zaskoczony łucznik. Zaskoczenie wartownika nie było permanentne, a pozostawało w ścisłym związku z ich pojawieniem się w osadzie, odtrąbionym zresztą stosownym, basowym larum zagranym przez łucznika na rogu. Nim cała szesnastka zdążyła przekroczyć wybrakowany ostrokół i nieformalną granicę wioski, czekał na nich komitet powitalny w liczbie sześciu osób.
Sześć osób na tle najbliższego otoczenia, którym był sporych rozmiarów budynek pośród drzew, niechybnie pełniący funkcję baraku oraz drugi, ulokowany niedaleko za nim, nieco niższy, za to szerszy, a ponadto murowany i porządny. Pięciu mężczyzn uzbrojonych w przeszywanice i kolczugi nie od pary i pozbawione tabardów, różne hełmy, a ponadto miecze, pałki oraz toporki. Pięciu mężczyzn i stojąca przed nimi kobieta — określenie „niewiasta” nijak nie pasowało do niemłodej już, lecz wciąż krzepkiej i postawnej wojowniczki uzbrojonej identycznie co jej podkomendni, lecz za to przewyższającej ich stanowczością i zaciętością wejrzenia, a zapewne również i szarżą.
— Ani kroku dalej! — Głos kobiety, podobnie jak jego właścicielka, sprawiał wrażenie pewnego i wyrobionego. — Jestem kapitan Roswitha z Krańca Therga, dowódczyni tutejszego garnizonu i chcę wiedzieć z kim mam sprawę! Objawcie swą tożsamość i cel wizyty!
Stojący za jej plecami „garnizon” ściskał w dłoniach swe miecze, pałki oraz toporki. Przestępując z nogi na nogę, chrzęścił kolczugami nie od kompletu i przybierał marsowe miny, by dodać sobie otuchy w obliczu niemal trzykrotnie większej grupy przybyszów.
— Zostało nas niewielu! — kontynuowała kobieta, a uwolniony spod hełmu, siwe, lecz niestare pasmo włosów powiało na zbierającym się złowróżbnie wietrze. Pomimo groźby w słowach, jej ton nie skrywał zaczepki. Wyłącznie ostrzeżenie. — Ale jesteśmy gotowi walczyć do ostatniego! A wy?
► Pokaż Spoiler
Ilość słów: 0
meble kuchenne na wymiar cennik warszawa kraków wrocław